Wydawać by się mogło, że wkrótce będziemy wszyscy jeździć samochodami,
w których funkcję kierowcy będą pełniły algorytmy. Jednak do upowszechnienia
autonomicznych samochodów jest jeszcze bardzo, bardzo daleko. Winę za ten stan
rzeczy w mniej więcej równym stopniu ponoszą: technologia, prawo
i ekonomia.

Pierwsza
z wymienionej trójki naprawdę stara się jak może – bez szczególnej
przesady można powiedzieć, że każdy mijający miesiąc przynosi nowe rozwiązania
i wynalazki, które pozwalają lub wkrótce pozwolą konstruować
bezpieczniejsze, szybciej reagujące i lepiej zorientowane w otoczeniu
samoprowadzące się samochody. Szczególny postęp dokonuje się w sferze
oprogramowania, gdzie trwają prace nad algorytmami zdolnymi nie tylko reagować
według zaprogramowanych z góry wzorców, ale także, a może przede wszystkim,
uczyć się i wyciągać wnioski. W środowisku tak skomplikowanym
i zmiennym, pełnym szybko pojawiających się i znikających bodźców,
z których część nie ma żadnego znaczenia, a część decyduje
o życiu i bezpieczeństwie ludzi, to naprawdę kluczowa umiejętność.

W tym
momencie na scenę wkracza druga z przyczyn, dla których autonomiczne auta
to pieśń przyszłości, a więc prawo. Dopuszczenie do ruchu autonomicznych
samochodów rodzi niezmiernie ważne pytanie o to, kto będzie ponosił
odpowiedzialność za ich działania. Szczególnie w początkowym okresie
adaptacji tej technologii, kiedy większość jeżdżących po drogach aut wciąż
będzie kierowana przez ludzi, z pewnością nie raz i nie dwa dojdzie
do wypadku, w którym jedną ze stron będzie zautomatyzowany, a drugą
tradycyjny samochód. Jeżeli analiza wydarzenia wykaże, że z powodu działań
(lub ich zaniechania) podjętych przez autopilota samosterujące auto stało się
przyczyną czyjejś śmierci bądź kalectwa, konieczne będzie znalezienie winnego
– bo przecież trudno postawić przed sądem i ukarać algorytmy…

Małe
szanse, żeby sąd za winnego uznał właściciela samochodu, którego udział
w wypadku sprowadzał się do siedzenia w kabinie i czytania
gazety. Naturalnym tropem dla prokuratora będą raczej twórcy oprogramowania,
a więc producent pojazdu. Czym się takie dochodzenie skończy – to
oczywiście kwestia otwarta. W każdym razie nawet uwolnienie od
odpowiedzialności nie sprawi, że cała sprawa stanie się choć trochę
przyjemniejsza, a uszczerbek na reputacji firmy (a więc i przychodach)
mniejszy. Wydaje się więc, że koncerny samochodowe będzie cechować raczej
konserwatywne podejście do wprowadzania na rynek „samodzielnie myślących”
modeli aut.

Trzecia
z przyczyn – ekonomia – to chyba najsilniejszy hamulcowy.
Autonomiczne samochody są w takim stopniu naszpikowane czujnikami
i zarządzającą tym wszystkim elektroniką, że ich cena sięgałaby obecnie
granic absurdu. Rzecz jasna, nowoczesne technologie szybko tanieją, jednak
wymiana modeli aut następuje zdecydowanie rzadziej niż w przypadku
komputerów czy telefonów. Jeśli za a
utonomiczne samochody nie weźmie się komercyjnie i poważnie firma
z zewnątrz, taka jak Apple czy Google, to samoprowadzące się fordy, toyoty
czy skody długo będą pozostawały poza zasięgiem możliwości Kowalskiego…
Z kolei bogaci klienci raczej nie rzucą się masowo na cztery kółka
z własną inteligencją. Dlaczego? Bo wydając ciężkie pieniądze na zwykły
samochód, kupują emocje i aspiracje stojące za jego prowadzeniem.
A jakie emocje można przeżywać, kiedy kierowcą jest kawałek krzemu?

 

Autor jest redaktorem
naczelnym miesięcznika CHIP.