Mam podłączony do Internetu telewizor z systemem Smart
TV. Jeśli tylko zechcę, mogę oglądać filmy z sieciowych serwisów
streamingowych: YouTube, Vimeo czy Ipla. Mogę przeglądać na telewizorze strony
WWW, sprawdzić pogodę, poczytać newsy czy zerknąć, co u znajomych na
Facebooku. Jeśli podepnę dysk USB albo pendrive, mój odbiornik zmieni się
w uniwersalny odtwarzacz filmów, zdjęć i muzyki. W razie potrzeby
mogę też na telewizorze oglądać zdjęcia i filmy z mojego domowego
NAS-a.

Ale załóżmy, że mam ochotę zrobić to inaczej. Te same pliki,
zgromadzone na tym samym NAS-ie mogę wyświetlić na tym samym telewizorze za
pomocą smartfonu. Rzecz jasna, to samo dotyczy usług streamingowych,
a także plików lokalnych. No dobrze, a co jeśli zapragnę skorzystać
z notebooka? Cóż… Wygląda na to, że powtórzyłbym tą samą litanię
możliwości co w przypadku Smart TV i smartfonu. To samo zresztą
dotyczyłoby tabletów, a także przystawek do TV z systemem Android
albo odtwarzaczy multimedialnych. Aha, byłbym zapomniał o konsolach do
gier. Przecież wszystkie opisane działania mógłbym wykonać też na PlayStation
czy Xboksie!

Porażająca nadmiarowość i redundancja to na rynku IT
obowiązująca norma. Smartfony tak duże, że mogą zastępować małe tablety,
i tablety na tyle małe, żeby można ich było używać do dzwonienia. Tablety,
które po podłączeniu do telewizora i wyposażeniu w specjalny pad
zastępują konsolę. Czytniki e-booków zaopatrzone w system operacyjny rodem
z tabletów i związaną z tym możliwość uruchamiania aplikacji
i gier… Dlaczego?

Dlaczego każda rzecz, zamiast po prostu być sobą, musi
przechodzić kryzys osobowości i starać się być jednocześnie wszystkimi
innymi? Oczywiście odpowiedzą jest presja konkurencyjna. Zabójcza walka cenowa
sprawiła, że producenci operują na minimalnych marżach i nie da się zejść
z ceną niżej niż konkurenci. Równocześnie spadające ceny komponentów czy
też ich rosnąca wydajność powodują, że większość użytkowników nie odczuwa
poważnej różnicy w codziennym użytkowaniu pomiędzy urządzeniami
z wyższej i niższej półki. Pozostaje więc jedynie wyposażyć swój
produkt w kolejne funkcje – nawet jeśli nie są one naprawdę potrzebne
albo pogarszają istotne parametry urządzenia.

Powiecie, że marudzę. Powiecie, że to żaden problem, że mamy
wybór i każdy może używać takiego rozwiązania, jakie mu najbardziej
pasuje. I oczywiście będziecie mieli rację. Przynajmniej częściowo.
Świetnym przykładem są tu szalenie modne ostatnio smartwatche. Zegarek, jako
sprzęt noszony na co dzień i stanowiący element ubioru, musi przede
wszystkim być stylowy, wygodny i niezawodny. Jeśli ma być również „smart”,
na pewno przydałoby się, żeby był w stanie także sygnalizować nadchodzące
połączenia, wiadomości SMS czy maile, pozwalał na sterowanie muzyką odtwarzaną
w smartfonie oraz na przykład zlokalizowanie zapodzianego gdzieś telefonu.
Tymczasem wszyscy producenci skupili się na dodawaniu funkcji, które
w zegarkach są co najmniej dziwne – jak dzwonienie bez użycia telefonu,
przeglądarka zdjęć czy odpowiadanie na maile – z konieczności powiększając
ekran i zwiększając moc procesora. Efekt? Obecne inteligentne zegarki są
wielkie, brzydkie i działają bez ładowania nie dłużej niż dobę, co kompletnie
podważa sens ich używania.

Przeszkadza mi, że wszystkie narzędzia zaczynają tracić
swoją specjalizację i usiłują być uniwersalne. Jak sami doskonale wiecie,
jeśli jakiekolwiek urządzenie zaczyna być „do wszystkiego”, staje się powoli
urządzeniem, które niczego nie robi dobrze.