Jako chłopak urodzony na Powiślu i nastolatek, który
licealną młodość spędził w okolicach dawnej ulicy Górnej i dzisiejszej
Zagórnej, zawsze sympatyzowałem z Legią. Był to mój klub. Kilka lat byłem
jego członkiem i zawodnikiem. Grałem wprawdzie nie w piłkę nożną,
a koszykówkę, ale zawsze. Legia, jako klub wojskowy, to była potęga.
Finansowa i polityczna. Tak było w latach dawno i słusznie
minionych. Dziś Legia to w zasadzie klub jednej sekcji i dwóch
właścicieli z marzeniami, aby uczynić z niej polski Manchester United
lub Barcelonę. Czy mają na to szansę? Wątpię.

Zacznijmy od forsy. Budżet Legii Warszawa na właśnie
rozpoczęty sezon to około 100 mln zł. Drugi pod tym względem klub
Ekstraklasy – Lech Poznań – dysponuje kwotą około
23 mln zł. Ponad cztery razy mniej! A założę się o każde
pieniądze, że nie zdobędzie na koniec rozgrywek cztery razy mniej punktów. Na
co idą te pieniądze poza normalną działalnością, jak wynagrodzenia, koszty
infrastruktury, zgrupowania etc.? Oczywiście na transfery, czyli zakup świeżej
krwi, która ma pomóc drużynie osiągnąć mistrzowską pozycję. Zakupy sprzed wielu
lat Miroslava Radovicia i Ivica Vrdoljaka jakoś usprawiedliwia stały
poziom gry obu wymienionych piłkarzy i ich pozycja w drużynie.
A reszta? Kiedy na boisku swoje umiejętności i nadzieje działaczy
potwierdził Portugalczyk Helio Pinto? A gdzie i jak dziś gra nadzieja
Gruzji – Władimir Dwaliszwili, lub nadzieja Finlandii – Henrik
Ojamaa? Teraz uwagę kierownictwa drużyny skupia na sobie Słowak Ondrej Duda.
Oby chociaż skopiował to, co w Legii osiągnął jego rodak Duszan Kuciak.

Moja diagnoza tego stanu rzeczy jest prosta. U nas po
wydaniu forsy i sprowadzeniu do drużyny gracza wszystko zostawia się
swojemu biegowi rzeczy. A transfer to początek, a w zasadzie
mały wycinek procesu wprowadzania gracza do drużyny. Trzeba go do tego
przygotować, pilotować i zarządzać procesem wdrożenia. Trzeba na transfer
przygotować też drużynę. Pracować z nią, aby nowego członka zespołu
zaakceptowała i starała się wykorzystać. Wszak działaczom najprościej jest
zająć pozycję: przyszedł nowy, niech pokaże, co potrafi.

A teraz kilka słów o innym zjawisku, które
w Legii zaowocowało słynnym walkowerem w meczu o Ligę Mistrzów
z Celtikiem Glasgow. Nowe miotły mają to do siebie to, że wymiatają po
całości, nie zważając, czy ma to sens. Tak też w Legii po ostatnich
zmianach właścicielskich kilka miesięcy temu straciło pracę kilku ludzi, którzy
w klubie siedzieli latami i za grosze pełnili swoje niezbyt
prestiżowe funkcje. Byli tam z miłości do klubu. Regulaminy
i przepisy mieli obcykane na wszystkie strony, a historię żółtych
i czerwonych kartek przyznanych „swoim” zawodnikom znali od początku ich
wprowadzenia. Ale to byli „leśni dziadkowie”. Do nowego, ekspansywnego klubu
z europejskimi ambicjami nijak nie przystawali.

W ich miejsce pojawili się młodzi, pewni siebie ludzie.
Może mają szkoły i papiery, ale nie mają wiedzy tamtych, co odeszli,
a do tego są aroganccy. Swoją obecność w klubie pojmują jako kolejny
krok w zawodowej karierze. Po Legii, jak się nie powiedzie, może być PZU
albo PKO, albo inne XYZ (aby nie powiedzieć ABC). I co osiągnęli? Blamaż!
Tak to bywa, gdy zmian kadrowych dokonuje się jedynie po to, aby utrzymać obraz
klubu jako znakomitej – ba! – wręcz europejskiej korporacji. Tylko że PR-owy
obraz firmy to nie jej prawdziwe oblicze…

Na ewentualne
prowokacyjne pytanie ze strony przedstawicieli branży IT, czy powyższy tekst
dotyczy tylko Legii Warszawa w ostatnim czasie, odpowiadam: nie tylko!