Wielu moich kolegów po fachu lubuje się w przewidywaniu przyszłości. Mam tu na myśli nie tylko tak zwanych publicystów (tych, których twarze każdego dnia pojawiają się na ekranach telewizorów), co to znają się i na polityce, i na ekonomii, i jeszcze na dodatek są autorytetami w zakresie moralności. Im ostatecznie opowiadanie bajek mogę wybaczyć. Najbardziej denerwują mnie dziennikarze, którzy ulegając owczemu pędowi, wypisują bzdurne przepowiednie dla gospodarki i przynoszą swoimi publikacjami znacznie więcej szkody niż pożytku. A że z wiadomych przyczyn zjawisko to nasiliło się ostatnio, chciałbym pokazać – posługując się przykładami z naszego podwórka – że znacznie lepiej zadawać pytania, niż formułować gotowe twierdzenia, których jedyną zaletą jest to, że czytelnikom włosy od nich stają dęba.

W wielu rozmowach, jakie prowadziłem w ostatnich miesiącach, przewijał się temat najbliższej przyszłości naszej branży. Nie było to spowodowane żadnymi konkretnymi wydarzeniami. Najwidoczniej osoby, z którymi rozmawiałem, dzieliły ze mną przekonanie, że przeżywamy właśnie okres zmian i już w najbliższej przyszłości branża będzie wyglądała inaczej niż teraz.

Przede wszystkim wielokrotnie pojawiało się pytanie, czy branża IT jest jeszcze… IT, bo jej obecny obraz nie wydaje się mieć wiele wspólnego z tym, co obserwowaliśmy jeszcze kilka lat temu. W branży IT podstawowym produktem był komputer stacjonarny, a jej krwiobiegiem – strumień pieniędzy, które płynęły od użytkownika końcowego do resellera, a następnie do dystrybutora i producenta. C-brandy miały większościowy udział w rynku, tym samym zasilały gotówką ogromny rynek komponentowy, rynek akcesoriów i urządzeń peryferyjnych.

Porównując ten stan rzeczy z dniem dzisiejszym, dostrzeżemy wyłącznie różnice. I to na każdej płaszczyźnie!

Na rynku zdecydowanie króluje notebook. Śmiało można go zaliczyć do tak zwanych finished goods, czyli produktów, w przypadku których sprzedawca nie ma już nic do zrobienia (oczywiście poza zainkasowaniem należności od klienta). Jednocześnie obserwujemy schyłek stacjonarnego peceta i zarazem C-brandów, których udział w coraz szczuplejszym rynku systematycznie się zmniejsza. Skoro montowanych jest coraz mniej desktopów, naturalną koleją rzeczy musi spadać popyt na komponenty i monitory, kanał dystrybucyjny w części związanej z komputerami stacjonarnymi z każdym dniem traci więc na znaczeniu.

Można byłoby sądzić, że dominacja notebooka wcale nie musi pociągać za sobą dramatycznych zmian, przynajmniej w kanałach sprzedaży. Notebooki można przecież sprzedawać z takim samym powodzeniem jak zmontowane własnymi rękami desktopy. Niestety, nic bardziej błędnego. Rzecz w tym, że komputery w miarę rozpowszechniania coraz częściej były postrzegane jako produkt czysto użytkowy. Nabożny stosunek użytkownika do maszyny to zjawisko historyczne, dziś komputer jest dla większości równie „seksowny” jak toster. Być może odrobinkę przesadzam, ale jestem przekonany, że wymiary telewizora mają obecnie większe znaczenie dla tak zwanego prestiżu właściciela niż jego notebook (o desktopie nie wspomnę).

Rezultat jest taki, że notebooki są na najlepszej drodze (dokonuje się to na naszych oczach), by stać się częścią typowej oferty elektroniki użytkowej (RTV/AGD). Z IT w pojęciu, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, mają coraz mniej wspólnego.

Jeszcze parę lat temu jednym z tematów budzących w branży największe emocje była konkurencja ze strony sklepów wielkopowierzchniowych. Nie było pomysłu na skuteczne radzenie sobie z nią. Najbardziej sensownie brzmiały sugestie, że należy walczyć jakością obsługi klienta. Nie sądzę, by ktoś się spodziewał, że w krótkim czasie obsługa, czyli wiedza sprzedawcy, tak bardzo straci na znaczeniu skutek „notebookowej rewolucji”.

Nie wiem, czy ktokolwiek zajmował się kiedykolwiek historią sprzedaży w aspekcie zmian, jakim podlegały kanały sprzedaży różnych produktów. Sądzę jednak, że komputery i związane z nimi towary przeznaczone dla użytkownika indywidualnego mogą przechodzić proces podobny do tego, jaki być może przechodziła sprzedaż sporej części elektroniki użytkowej. Radioodbiorniki, gramofony, magnetofony sprzedawano ongiś – jak mniemam – w przeznaczonych do tego sklepach, a sprzedawca z całą pewnością musiał poświęcić każdemu klientowi sporo czasu. Dziś odtwarzacze płyt bierze się z półki, a jedynie najbardziej wymagający i wyposażeni w grubsze portfele klienci długo kręcą nosem, wybierając w specjalistycznych sklepach sprzęt audiofilski (którego odpowiednikiem w IT będzie zapewne sprzęt dla graczy i profesjonalistów z kilku branż etc.).

Co to wszystko oznacza?

Jak wspomniałem na początku zdecydowanie wolę zadawać pytania, niż formułować twierdzenia.
Czy sprzedaż detaliczna jest polem, które resellerzy muszą oddać? Czy ostatecznie przetrwają tylko najwięksi detaliści, a mniejsze firmy będą musiały wyspecjalizować się w usługach albo zniknąć? Czy w takiej sytuacji dystrybutorzy będą musieli szybko zmierzać w stronę modelu dystrybucji w wartością dodaną? Jak będzie wyglądała branża za 2 lata?

Quo vadis… IT?

Adrian Markowski