Adrian Markowski W ciągu ostatnich kilkunastu lat odwiedziłeś niemal sto krajów. Byłeś w mniej więcej pięćdziesięciu krajach – jak to się zazwyczaj mówi – egzotycznych. W tym kontekście można chyba stwierdzić, że podróże to twoja wielka pasja.

Piotr Smirnow Dziennikarze lubią liczby, ale tu nie chodzi o ilość. Nie zaliczałem kolejnych miejsc, tylko po to, żeby móc je dopisać do listy. Przeciwnie, często rezygnowałem z odwiedzenia takiego, czy innego kraju, wiedząc, że mógłbym tam spędzić tylko kilka dni. Takie podróże nic mi nie dają, to coś w rodzaju pokazu slajdów. Żeby poznać ludzi, żeby zrozumieć cokolwiek z odmiennej kultury, potrzebny jest czas. Dwa, trzy tygodnie to minimum, a w niektóre miejsca, jak do Birmy, wracałem kilkakrotnie. Zdarza się, że wpadam gdzieś na tydzień, ale to sytuacje całkiem wyjątkowe. Powiedzmy, że nadarza się okazja, żeby sfotografować korridę w Ekwadorze.

Adrian Markowski Kiedyś chciałeś napisać książkę o walkach byków…

Piotr Smirnow Cały czas chodzi mi to po głowie. W powszechnej ocenie są to krwawe igrzyska. Jednak uczestniczące w nich byki spędzają wcześniejsze życie z dala od przemysłowych ferm i walczą zgodnie ze swoim instynktem. Giną w niemal równej walce i często zdarza się, że zwyciężają, zapewniając sobie szczęśliwą emeryturę. Zarówno toreadorzy, jak i widzowie też kierują się pierwotną potrzebą walki. Od czasów gladiatorów wciąż to w ludziach tkwi…

Adrian Markowski Wracając do pasji, od dziecka marzyłeś o podróżach?

Piotr Smirnow Nie. W pewnym sensie wyssałem ją z mlekiem matki. Rodzice zakładali Studenckie Koło Przewodników Beskidzkich. Wiem, że miałem zaledwie trzy miesiące, kiedy pierwszy raz zabrali mnie do bazy w Bieszczadach, gdzie mama prała pieluchy w potoku. Potem jako dziecię nieletnie często podróżowałem w plecaku.

Oczywiście rodzice wędrowali tylko po Polsce, bo za granicę nie można było wtedy wyjechać. Ale to właśnie podróże tworzyły atmosferę, w której się wychowałem. Podróże i kontakt z ludźmi, którzy żyli gdzie indziej i myśleli
inaczej.

Adrian Markowski Kiedy pierwszy raz samodzielnie wyjechałeś za granicę?

Piotr Smirnow Do 1989 roku wszyscy byliśmy więźniami we własnym kraju, więc włóczyłem się tylko po Polsce. Raz jeden jedyny, w latach 80. wydali mi paszport na wyprawę naukową. Potem już zawsze odmawiali, aż do 1989. Wyprawę organizował Instytut Transportu Politechniki Warszawskiej. Przez cały miesiąc podróżowałem po Europie w wagonie kolejowym.

Adrian Markowski I to była wyprawa naukowa?

Piotr Smirnow Studiowałem energoelektronikę na Wydziale Elektrycznym. Mój wydział dogadał się z Instytutem Transportu, na którym powstał pomysł, żeby zapoznać studentów z automatyką stosowaną przez koleje w krajach Europy Zachodniej. Instytut Transportu przez rok uzgadniał trasę przejazdu z zachodnimi kolejami, a mój wydział dostał pięć miejsc w wagonie, który przez cały miesiąc był przepinany ze składu do składu. Zwiedzaliśmy górki rozrządowe.

Adrian Markowski Ciekawe, dlaczego dali wam wtedy paszporty…

Piotr Smirnow Może dlatego, że jechało z nami trzech powszechnie znanych ubeków. Sporo udało mi się wtedy zobaczyć. Pracownicy kolei starali się nam pokazać jak najwięcej. Przecież nie co dzień trafiali im się goście zza żelaznej kurtyny. Nikt z nas nie interesował się jednak tak naprawdę specjalnie automatyką kolejową. Przy każdej okazji urywaliśmy się z bocznic, gdzie odstawiano nasz „hotel na kółkach” i gnaliśmy zwiedzać miasta. Oczywiście pieszo, bo nie mieliśmy pieniędzy na tramwaj czy autobus. Koszt udziału w wyprawie był dla studentów niebotyczny: dwadzieścia pięć dolarów. Przy sobie miałem jeszcze osiem. Patrzyłem przez szybę na ludzi siedzących w paryskich kawiarniach i słuchałem, jak burczy mi w brzuchu. Oprócz wagonu mieszkalnego mieliśmy drugi, po sufit wypełniony żarciem. Ale jak wychodziło się rano i szło z bocznicy położonej gdzieś na przedmieściu do centrum miasta, to można było zgłodnieć. W ten sposób zwiedziłem spory kawałek Europy.

Adrian Markowski Kiedy zetknąłeś się z egzotyką?

Piotr Smirnow W 1989 r. można już było normalnie wyjechać. Zostałem wysłany służbowo do Singapuru. Musiałem przetestować działanie dysków SCSI w sieci Novella. „Odrobiłem lekcje”, trochę pozwiedzałem, ale nie mogłem zrealizować żadnych własnych przedsięwzięć, bo nie było na to czasu.

Pod koniec roku odwiedziłem Singapur jeszcze raz. Znów miałem coś tam przetestować. Z tym że nie bardzo wiedziałem, czy będę miał do czego wracać. Firma, w której wtedy pracowałem, miała bardzo dobre układy, ale – oczywiście – związane z komuną. A właśnie wtedy większość takich firm zaczynała się sypać. Skończyły się czasy kontraktów rozdzielanych z klucza politycznego. Tak więc, wracając do Polski, drapałem się w głowę, co będzie dalej. Usiadłem w samolocie, zapinam pasy. Ledwie samolot drgnął, facet, który siedział obok mnie, wyciąga w moją stronę butelkę wódki Smirnoff. W zamian wręczyłem mu swoją wizytówkę. I tak zaczęła się rozmowa. Polak od kilkudziesięciu lat żyjący na emigracji, artystyczna dusza, co – jak się okazało – wcale nie przeszkodziło mu założyć dwóch firm w Singapurze. Od słowa do słowa, zaproponował mi pracę konsultanta technicznego. Umówiliśmy się, że za dwa tygodnie wrócę do Singapuru. Początkowo nie traktowałem propozycji poważnie, ale kiedy zadzwonił i zapytał, o której ma wyjść po mnie na lotnisko, poczułem że w moim życiu coś się zmieni. I poleciałem. I z przerwami spędziłem w Singapurze dwa lata.

Adrian Markowski To były początki firmy, którą prowadzisz do dziś.

Piotr Smirnow Miałem czas, żeby poznać inną mentalność, inną kulturę, inny styl pracy. I nauczyć się trochę chińskiego, który czasem mi się przydaje. Chińczycy przyjęli mnie do „rodziny”, powiedzieli: „Bracie, nie musisz nam dawać gwarancji bankowych, dla nas gwarancją jest twoja twarz – my Chińczycy zawsze się dogadamy”. I tak założyłem w Polsce firmę. Na początku wysyłali pudełka, potem kontenery. Wciąż mam tam przyjaciół, chociaż nie prowadzimy importu od ponad dziesięciu lat.

Adrian Markowski I – już jako współwłaściciel firmy – postanowiłeś rozwinąć skrzydła.

Piotr Smirnow Jeszcze podczas pobytu w Singapurze udało mi się trochę zwiedzić okolicę, Malezję, Indonezję. W Polsce tworzyły się wtedy zaczątki biur podróży i tak się złożyło, że miałem znajomych w jednej z takich firm. Parę razy pojechałem z nimi, z tym że szybko, w Hondurasie czy Nikaragui, okazało się, że radzę sobie lepiej od organizatorów. Byłem po prostu solidnie przygotowany. Pewnie dlatego później poprosili mnie, żebym poprowadził wycieczkę po Pekinie i okolicach.

W tym czasie zrozumiałem, że tak zwana turystyka zorganizowana to coś zdecydowanie nie dla mnie. Jeśli sam się przygotowuję, sam jestem sobie przewodnikiem, moja percepcja wzrasta. Kiedy gromadzisz wiedzę na temat jakiegoś kraju, a potem ją na miejscu weryfikujesz, postrzegasz wszystko zupełnie inaczej. Więcej widzisz, więcej słyszysz, więcej rozumiesz…

Adrian Markowski W grupie nie musimy podejmować decyzji, najczęściej stajemy się po prostu bierni. Idziesz za innymi, nie zastanawiając się, czy w lewo, czy w prawo. Poza tym, podróżując sam, jesteś siłą rzeczy zmuszony do kontaktów z innymi ludźmi, musisz ich pytać o różne rzeczy i w ten sposób dowiadujesz się czegoś nowego.

Piotr Smirnow W turystyce zorganizowanej wiesz, kiedy będziesz jadł i gdzie będziesz spał. Ja zazwyczaj wiem tylko, kiedy ląduję i kiedy odlatuję z powrotem.

Adrian Markowski Czemu służą Twoje podróże? Mnie zawsze kojarzyły się przede wszystkim z amerykańskim filmem drogi, z podróżami odbywanymi na zewnątrz, ale zawsze i przede wszystkim w głąb siebie.

Piotr Smirnow Podróżuję po to, żeby się uczyć. Uczyć się od innych ludzi innego spojrzenia na życie. Na co dzień żyjemy schematami: dom, praca, śluby, pogrzeby. Często gonimy za rzeczami, które tylko pozornie są niezbędne. Jak wobec tego należy oceniać karierę traktowaną jako pogoń za coraz większymi pieniędzmi?

Adrian Markowski Dobre pytanie. Moim zdaniem, pieniądze jako środek – tak. Jako cel – już nie.

Piotr Smirnow Wszędzie na świecie problemem są środki potrzebne do przetrwania, to nie podlega dyskusji. Ludzie w biednych krajach potrafią być jednak bardzo szczęśliwi. Żyją innymi wartościami, niż te, które są celem dla wielu z nas. Na przykład gromadzenie dóbr, posiadanie. We wschodniej Birmie zaprzyjaźniłem się z pewną wiejską rodziną. Żyli bardzo skromnie, bez prądu i wody. Lubiłem przesiadywać u nich w domu, bo unosiła się w nim zawsze dobra atmosfera i wszyscy byli uśmiechnięci. Sielski nastrój zmieniał się jednak w atmosferę determinacji, gdy poruszaliśmy tematy junty i terroru. Przypomniały mi się nasze lata 80., kiedy z grupą moich obecnych przyjaciół przerzucaliśmy paczki z bibułą czy organizowaliśmy zakonspirowane spotkania i wykłady. Kiedyś w Peru, w środku amazońskiej dżungli, widziałem łódź, na którą załadowała się chyba cała wioska. Wszyscy płynęli do sąsiedniej wsi, żeby rozegrać mecz piłki nożnej. Ta łódź była tak przeciążona, że prawie tonęła. Obejrzałem ten mecz. To nic, że grali boso, że boisko – jeśli tak to można nazwać – opadało ku rzece i piłka co chwila wpadała do wody. Byli tak szczęśliwi i zaangażowani, że trudno to opisać. Z tej pasji jednak mecz zakończył się bijatyką, z powodu kontrowersji co do jakiejś decyzji sędziego.

Adrian Markowski Niemniej jednak ci ludzie wkładają w walkę o przetrwanie znacznie więcej wysiłku niż my, jadąc samochodem do supermarketu.

Piotr Smirnow Rzeczywiście, niekiedy ta walka staje się niemal beznadziejna. Jak na przykład w Etiopii, gdzie mężczyźni wydłubują sierpami pojedyncze źdźbła spomiędzy kamieni i skał, a kobiety kilometrami noszą na plecach wodę w ciężkich glinianych dzbanach.

Adrian Markowski A wracając do
nauki…

Piotr Smirnow Wracając do nauki, to bardzo lubię odwiedzać klasztory buddyjskie. W wielu krajach, gdzie wyznaje się buddyzm therawada, takich jak Birma, Laos, Kambodża, jest przyjęte, że młodzi ludzie spędzają co najmniej rok w klasztorze, traktując to jako powinność wobec siebie i rodziny. Do buddyjskiego klasztoru można wejść na dowolnym etapie życia i w dowolnym momencie z niego wyjść. Najbiedniejsze rodziny często posyłają swoje dzieci do szkół klasztornych, co obok wiedzy zapewnia im również mocne zasady moralne. Sądzę, że właśnie między innymi dzięki temu zwyczajowi, te kraje są bardzo bezpieczne. Inna sytuacja niestety panuje w Tybecie, gdzie tamtejszy głęboki buddyzm jest systematycznie degradowany przez Chiny.

Ilekroć odwiedzałem klasztory, często spędzałem po kilka godzin na rozmowach z lamami. Te rozmowy były bardzo ciekawe zarówno dla mnie, jak i dla mnichów, dla których byłem przedstawicielem innego świata. Ze wszystkich innych niż chrześcijaństwo religii, które miałem okazję bliżej poznać, buddyzm jest mi szczególnie bliski.

Adrian Markowski Dlaczego właśnie buddyzm?

Piotr Smirnow Bo to najbardziej tolerancyjna religia czy, jak kto woli, filozofia.

Adrian Markowski Wiem, co masz na myśli, ale nie nazwałbym tego tolerancją. To raczej akceptacja. Mówiąc, że coś tolerujemy, mówimy jednocześnie, że nam się to nie podoba. Chrześcijanin nie może powiedzieć, że toleruje homoseksualistów, bo dla homoseksualistów to brzmi wręcz obraźliwie. Chrześcijanin jest winny każdemu człowiekowi miłość bliźniego, niezależnie od jego orientacji seksualnej. To jest właśnie akceptacja. Podobna w chrześcijaństwie i w buddyzmie.

Piotr Smirnow Racja. Ale buddyzm idzie jeszcze dalej, mówi o akceptacji i współczuciu dla wszystkich istot żywych, niezależnie od tego, czy są ludźmi, czy nie. Poza tym szczególnie w buddyzmie therawada odrzucane są kanony ślepej wiary, z których mógłby rodzić się fanatyzm.

Adrian Markowski A więc podróże dostarczają Ci nowego kontekstu dla samego siebie. Możesz tę nową wiedzę przyjąć albo odrzucić, ale przynajmniej wiesz, że istnieją jeszcze inne światy poza Twoim własnym. Gdybyś miał opisać jedno najciekawsze spotkanie, w jakim uczestniczyłeś, co byś wybrał?

Piotr Smirnow Nie potrafię o tym myśleć w ten sposób. Mogę powiedzieć, co mnie ostatnio najbardziej zafascynowało. Miałem okazję obserwować, jak rodzi się komunizm.

Adrian Markowski W XXI wieku?

Piotr Smirnow Też sądziłem, że to niemożliwe. Aż ponad rok temu, w Nepalu, trafiłem do obozu maoistów.

Adrian Markowski Odprysk chińskiego maoizmu?

Piotr Smirnow Po części, rodzaj déj? vu. W Nepalu początku lat 90., powstał tygiel wielu komunizujących ugrupowań, z których jedno – Komunistyczna Partia Nepalu – po nieudanych próbach dojścia do władzy, w 1995 roku zdecydowała się na rozpoczęcie walki zbrojnej. Przez jedenaście lat krwawych walk maoiści przejęli bezpośrednią lub ukrytą kontrolę nad niemal połową terytorium Nepalu. W 2006 roku trafiłem akurat na zawieszenie broni. Przerwa w działaniach wojennych wynikała z dość skomplikowanej sytuacji politycznej. Król Gyanendra nie cieszył się społecznym poparciem. Doszedł do władzy w 2001 r. wskutek masakry w pałacu królewskim, w której zginął jego brat i poprzednik – Birendra wraz z całą niemal rodziną. Nepalczycy są przekonani, że za masakrą stał Gyanendra, chociaż oficjalnie mord został przypisany synowi Birendry, Dipendrze, który po dokonaniu masakry miał popełnić samobójstwo. Nie trzeba dodawać, że Gyanendrze, jego żonie i synowi jakoś nic się nie stało.

Przed śmiercią król Birendra zamierzał rozpocząć negocjacje z maoistami. Nie zdążył. W maju 2006 roku zaczął je jednak rząd, nie pytając Gyanendry o zdanie. W rezultacie ogłoszono zawieszenie broni, a bojówki zaczęły wychodzić z dżungli i tworzyć wielotysięczne obozy. Jeden z takich obozów, liczący mniej więcej trzy tysiące maoistów, powstał trzydzieści kilometrów od Sauraha, miasteczka, w którym miałem dobrych znajomych. Nie mogłem przegapić takiej okazji.

Adrian Markowski Nie uwierzę, że tak po prostu pojechałeś do bazy komunistycznej partyzantki.

Piotr Smirnow Jak zwykle, z pomocą przyszedł przypadek. Mój znajomy Nepalczyk z Sauraha miał sąsiada, który był właścicielem małego hotelu. Otóż ten sąsiad organizował kiedyś w tym hotelu tajne spotkanie dowódców i w związku z tym miał wśród maoistów pewne kontakty. Zapytałem, czy mógłby coś załatwić. I udało się.

Razem z moim znajomym Nepalczykiem wyruszyliśmy w drogę samochodem. Właściwie całą drogę odbyliśmy w towarzystwie zmieniających się „przygodnych” pasażerów, takich maoistycznych ubeków. Jeden wysiadał, drugi wsiadał na jego miejsce. Potem przez kilka godzin staliśmy na drodze, czekając na pozwolenie na wjazd do obozu i doświadczając tego samego rodzaju „sprawdzania”. Pozornie przypadkowe osoby podchodziły do nas i zaczynały rozmowę na przypadkowe tematy, by po chwili przejść do ewidentnie nieprzypadkowych. W końcu pozwolili nam wjechać, potem pozwolili rozmawiać z bojownikami, potem robić zdjęcia. Bardzo pomogła mi legitymacja prasowa.

Adrian Markowski Skąd ją wytrzasnąłeś?

Piotr Smirnow Publikowałem zdjęcia w kilku pismach, raz miałem też zaszczyt współpracować z panem Olgierdem Budrewiczem.

Adrian Markowski Wmówiłeś im, że chcesz zrobić reportaż?

Piotr Smirnow Naprawdę miałem taki zamiar. Ci bojownicy, to były przede wszystkim dzieci. Uzbrojone po zęby kilkunastoletnie dzieciaki. Pytani o wiek, niezmiennie odpowiadali, że mają dwadzieścia lat, ale wyglądali najwyżej na piętnaście. Część z nich została wyrwana z wiosek i wcielona do oddziałów. Dzieci najlepiej poddają się indoktrynacji. Starałem się w rozmowach prowokować ambitniejsze tematy, ale miałem wrażenie, że każdy po prostu recytuje podręcznik instruktażowy.

Adrian Markowski Co wynikało z tych wszystkich rozmów?

Piotr Smirnow To, co zawsze, gdy rozmawia się z komunistami: że trzeba zabrać bogatym, oddać biednym i wszyscy będą szczęśliwi. Jeden z moich rozmówców, starszy wiekiem, okazał się właścicielem młyna. Kusiło mnie, żeby zapytać, czy ta zasada także i jego dotyczy. W końcu poprosiłem o rozmowę z dowództwem i po kilku godzinach zostałem zaproszony na rozmowę z członkiem komitetu centralnego partii. Przegadaliśmy półtorej godziny. Mam notatki z tych wszystkich rozmów. Może kiedyś zrobię z tego książkę.

Adrian Markowski Zobaczyłeś, jak rodzi się komunizm…

Piotr Smirnow To było dla mnie najważniejsze. Naprawdę trudno pojąć, jak to jest, że zaczyna się od bajania o powszechnej szczęśliwości, a zaraz potem mamy obóz koncentracyjny. Zrozumiałem, że potrzebne są do tego dwa elementy: bardzo inteligentni dowódcy i bardzo ciemna masa. Wiem, że to strasznie trywialne, ale co innego przeczytać, a co innego zobaczyć.

Dzieci stanowią bardzo dobry materiał dla rewolucji. Są pozbawione skrupułów i przyzwyczajone, żeby słuchać dorosłych. Odpowiednio indoktrynowane – wykonają każde polecenie. Dzieciaki podobne do tych, które widziałem w Nepalu, tworzyły armię Czerwonych Khmerów i mordowały bez wahania. Wykształcony na Sorbonie Pol Pot nie różnił się od członka komitetu centralnego, z którym rozmawiałem. To ten sam schemat. I ten sam dokładnie schemat powtarza się w Afryce, w Ameryce Łacińskiej, w krajach Azji. Zawsze to samo, jakiś Marks, Engels, czy Lenin i masa ciemnoty. A potem Józef Wissarionowicz Stalin, obozy i ludobójstwo.

Inteligentnych przywódców spotkałem sam, a ciemnoty w Nepalu nie brakuje. Kraj górzysty, analfabetyzm, bardzo ograniczony przepływ informacji. Kiedyś na weselu w Katmandu zapytałem rodzinę przyjaciela, jak długo jechali do miasta. Odpowiedzieli, że niedługo. Tylko sześć godzin. Z tym że wcześniej trzy dni szli przez góry. To wszystko wyjaśnia.

Adrian Markowski A jak teraz wygląda sytuacja Nepalu?

Piotr Smirnow Długo trwała w zawieszeniu. Jednak ostatnio, w styczniu bieżącego roku, uchwalono tymczasową konstytucję i dopuszczono do parlamentu dość dużą reprezentację maoistów. Przygotowywane jest też referendum w sprawie zniesienia monarchii. Jednak już obecnie parlament pozbawił króla większości władzy i przywilejów.

Adrian Markowski Znam smak strachu, co prawda z innych okoliczności. Nie bałeś się w tym obozie? Armia uzbrojonych dzieciaków to nie jest najlepsze otoczenie.

Piotr Smirnow Nie miałem czasu się bać, bo starałem się wszystko jak najbardziej skrupulatnie notować. Jest jednak faktem, że podczas rozmów mojemu przyjacielowi, Nepalczykowi, głos się załamywał. Może lepiej niż ja orientował się w sytuacji. A Ciebie co tak przestraszyło, że pamiętasz to do dziś?

Adrian Markowski To był, o ile pamiętam 1997, Bośnia. Wojna właściwie się skończyła, ale czasami jeszcze strzelali. No i miny, z powodu których ginęło mnóstwo przypadkowych ludzi, na poboczach dróg, na trawnikach. Wszyscy wiedzieli, że chodzi się tylko po twardym.

W Mostarze trafiłem na ruiny hotelu „Rosa”. Zainteresowały mnie, bo budynek stał na środku niewielkiego placu i był bardzo zniszczony, podczas gdy wszystkie okoliczne domy ocalały.
Chodziłem przez jakiś czas po tym zrujnowanych hotelu, znalazłem kilka dokumentów, które wyglądały mi na wojskowe. Kiedy jakąś godzinę później znalazłem się przez przypadek na komisariacie i spotkałem polskich policjantów, poprosiłem o przetłumaczenie tych dokumentów. Zapytali skąd je mam. Opowiedziałem im o spacerze po hotelu. „Zwariowałeś? – usłyszałem – Przecież tam są miny! Masz bracie cholerne szczęście!”. I nagle wszystko stało się całkiem nierealne. To był najprawdziwszy strach. Co prawda, by tak rzec, post factum, ale jednak.

Piotr Smirnow Odwdzięczę Ci się nieco weselszą historią, o tym, jak mało co nie oberwałem po głowie w Etiopii. Podróżowałem lądem. Jest to na tyle kłopotliwe i czasochłonne, że praktycznie wszyscy turyści skaczą jak koniki polne, samolotami od miejsca do miejsca. Ja i mój przyjaciel jeździliśmy z miejscowymi, czym się dało, autobusami, ciężarówkami. Któregoś wieczoru postanowiliśmy zintegrować się z Etiopczykami w wiejskiej knajpce. Piją tam taki żółty, zawiesisty i okrutnie cuchnący napój ze sfermentowanego miodu – tadź. Usiedliśmy w pijalni i obserwowaliśmy, jak miejscowi ekscytują się „ruletką”. Było to koło z tektury z ponumerowanymi sektorami. Nad kołem kręcił się napędzany silniczkiem elektrycznym drut, który po zatrzymaniu wskazywał wygrany numer. „Krupier” przyjmował zakłady, zwierał dwa przewody, napędzał wskazówkę, po czym rozłączał przewody. Główną nagrodą były… dwa kawałki mydła, podobnego do naszego „Białego Jelenia”.

I podkusiło nas żeby obstawić. „Krupier” puścił koło w ruch, a po chwili usłyszałem szept przyjaciela: „o cholera… wygrałem mydło”. A potem powstał taki zamęt, że trudno sobie wyobrazić. O mało nas nie zlinczowali za to mydło. Cudem udało się nam wziąć nogi za pas…

Adrian Markowski Bez mydła?

Piotr Smirnow Pewnie, że z mydłem! Mój przyjaciel trzyma je do dziś jako pamiątkę. Miałem wtedy niezłego pietra.

Adrian Markowski A dokąd się teraz wybierasz?

Piotr Smirnow W kwietniu lecę do Kamerunu. Do „Afryki w pigułce”, pełnej różnorodnych plemion, przyrody i krajobrazów. Myślałem o przejechaniu aż do Czadu, jednak ostatnio sytuacja się tam mocno skomplikowała, więc zorientuję się już na miejscu.