Pewna znana mi osoba w połowie lat 70. ubiegłego wieku napisała i obroniła na Politechnice Warszawskiej pracę magisterską pod tytułem „Analiza możliwości minimalizacji funkcji wzbudzeń w algorytmie syntezy asynchronicznych układów sekwencyjnych o cyklicznym charakterze pracy”. Jak temat tej pracy zobaczył przedwojenny inżynier z mocnym dyplomem Politechniki Lwowskiej, to skonstatował: „każde słowo oddzielnie rozumiem, ale za cholerę nie wiem, o co chodzi”. Ten pseudonaukowy bełkot przypomniał mi się w trakcie lektury materiału opublikowanego przez PZPN pod nazwą „Sprawozdanie z funkcjonowania reprezentacji Polski – przygotowanie i udział w Mistrzostwach Świata 2018”. Zrozumiałem z niego każde słowo, ale za nic nie mogłem pojąć ani przesłania, ani celu powstania tego sprawozdania. 

Osobny mój sprzeciw budzi bałagan formalny i myślowy tegoż dokumentu. Wygląda on jak ciastko, dziś już niepopularne, ale niegdyś szlagierowe o dźwięcznej nazwie bajaderka, żargonowo zwane „przeglądem tygodnia”. Autorzy opracowania, jak cukiernik w bajaderce, umieścili w nim wszystko, co mieli pod ręką i to bez większego zastanowienia, dodając byle jakie słowo wiążące. Nazwali to „sprawozdaniem” chyba tylko po to, aby wypełnić zobowiązanie i odfajkować punkt na checkliście projektu pod nazwą „zmiana warty w polskiej reprezentacji piłkarskiej”. Nic dziwnego zatem, że ów dokument (nie wiem dlaczego przez dziennikarzy nazywany „raportem”) spotkał się z powszechną krytyką i stał się obiektem szydery. 

Znalazł się w centrum zainteresowania sportowego światka także dlatego, że po raz pierwszy w historii PZPN prezes związku zdecydował się na odkrycie tego, co dotychczas było tylko przedmiotem rozmów w gabinetach piłkarskich prominentów. Chciał zapewne dobrze, a wyszło… jak zwykle. Graliśmy na mistrzostwach w Rosji źle i nikt nie wie dlaczego! Bo chyba tylko ostatni naiwniak i dyletant może za podstawową przyczynę braku sukcesu wymienianą w sprawozdaniu uznać źle zaplanowany i przeprowadzony trening o godz. 11:00 w przeddzień meczu z Senegalem. Poza tym, wedle raportu, właściwie wszystko było perfekt. Jak potężną traumę przeżył zazwyczaj trzeźwo i po piłkarsku racjonalnie myślący Prezes PZPN, niech świadczy fakt, że dzień przed meczem Ligi Narodów i debiutem na pozycji selekcjonera reprezentacji Jerzego Brzęczka na pytanie dziennikarza TVN: „Panie Zbigniewie, to jaka właściwie jest ta nasza reprezentacja?”, prezes zdiagnozował (cytuję z pamięci): „polska reprezentacja jest silną, przeciętną europejską drużyną” (!). Wywiad nie był robiony w biegu, a prezes miał czas na zastanowienie i poprawne sformułowanie myśli. Tymczasem wyszło coś w rodzaju historycznego „jestem za, a nawet przeciw” – autorstwa innego klasyka. No bo przeciętna, czy jednak silna? Oj, panie prezesie, chce pan być jeszcze jednym populistą, który twierdzi, że wprawdzie „traktor zepsuty, ale trzy koła dobre”? 

 

Drugie skojarzenie z tytułem przytaczanej na początku pracy magisterskiej wzięło się niewątpliwie stąd, że mecz piłkarski i grająca drużyna to „układ (czyli zbiór więcej niż jednego elementu) sekwencyjny” (wszak celem gry jest podawanie sobie piłki, aby po kolei, czyli sekwencyjnie, umieścić ją w bramce przeciwnika), działający „asynchronicznie” (w sposób nieskorelowany). Czynności te każda z drużyn podejmuje w trakcie meczu wiele razy, zatem pracuje „cyklicznie”, przechodząc w ramach zaistniałej na boisku sytuacji od obrony do ataku i od ataku do obrony. Wypisz wymaluj „asynchroniczny układ sekwencyjny o cyklicznym charakterze pracy”. Prawda, że jasne jak słońce? 

Pozostaje jeszcze „minimalizacja funkcji wzbudzeń”. Tu z pomocą może przyjść słownik synonimów. Wzbudzenie to coś bliskiego pobudzeniu, a pobudzenie to impuls, drive, jakby powiedział yuppie, to chęć działania, czyli motywacja. I tak właśnie tytuł pracy magisterskiej z połowy lat 70. świetnie pasuje do „raportu” na temat występów naszej drużyny na boiskach w Rosji w roku 2018. A mówiąc poważnie, oba omawiane materiały są po prostu bezużyteczne z punktu widzenia kogoś, kto podejmując działania naprawcze, chciałby wiedzieć, dlaczego poprzednikowi się nie udało. 

W praktyce biznesowej to bardzo częsta sytuacja. Ci, który zawiedli (albo w taki czy inny sposób czas ich przywództwa upłynął), piszą dla swoich określonych bądź jeszcze niewytypowanych następców sprawozdania, raporty, analizy i co tam władza zwierzchnia chce. I nie chodzi tu o to, aby następcom pomóc, ale udowodnić, że może się jakieś drobne błędy popełniło, może ten „trening o 11:00” był bez sensu, ale poza tym to zrobiliśmy „great job”. Kiepski efekt końcowy wcześniejszych wysiłków to był wypadek przy pracy, przypadkowa suma zbiegu niekorzystnych czynników… lub wpływ sił nadprzyrodzonych. 

A co się działo w Rosji, każdy widział: brak wydolności fizycznej graczy, zły ich dobór (już dawno na tych łamach pisałem, że w koncepcji Nawałki nie ma miejsca dla dwóch środkowych napastników, czyli: albo Lewandowski, albo Milik), brak motywacji i koncentracji (na tym poziomie rozgrywek nie ma czasu na „wejście w mecz”, bo do 10 minuty można stracić ze dwa gole), brak drużyny jako zespołu, w którym każdy omal jest gotów oddać wszystko za innego kolegę (a do tego trzeba oddychać płucami, a nie „rękawami”, jak mówi się w piłkarskim żargonie, przez całe 120 minut – bywają wszak dogrywki). 

Że Nawałka zderzy się ze ścianą, było widać wcześniej, ale nikt nie miał odwagi o tym pisać. Słabe reakcje po meczu w eliminacjach rozegranym w Danii i łagodne połajanki za słabości w innych spotkaniach spowodowały brak czujności w sztabie reprezentacji. Wyjście z grupy z pierwszego miejsca przesłaniało wszystko inne. W jego cieniu pojawiły się też dwa inne czynniki: poziom oczekiwań sukcesu oraz poziom arogancji zespołu tworzącego reprezentację. Oparcie się na tezie, że mamy zawodników światowego formatu, więc reprezentację będzie cechować światowy poziom, to błąd i – mam tego nieodparte wrażenie – grzech pierworodny starego zespołu trenerskiego. Stare porzekadło wszak mówi: jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz. A te chyba nie były super, choć i tak lepsze, niż zwykle w historii bywało. Tylko że wtedy oczekiwania nie były tak wygórowane. 

Wszystko powyższe w zasadzie potwierdził swoim pierwszym meczem w roli selekcjonera kadry narodowej Jerzy Brzęczek. Po pierwsze śmiem twierdzić, z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością, że nie czytał inkryminowanego „sprawozdania”. Po drugie na pewno nie uległ żadnym naciskom zewnętrznym, a jedynie wykształconym przez doświadczenie życiowe imperatywom socjalnym. Stąd powołanie i gra w meczu z Włochami Kuby Błaszczykowskiego oraz kilku piłkarzy będących wychowankami dzisiejszego selekcjonera, gdy pełnił on rolę pierwszego trenera drużyny Wisły Płock. Czy to błąd? Tak, bo na trzech piłkarzy, których możemy zakwalifikować do tej kategorii, na boisku piłkarsko obronił się tylko Reca i to też od 20 minuty meczu, bo na początku sprawiał wrażenie osoby, której trema spętała nogi. Dwóch pozostałych poza debiutem w protokole nie zaznaczyło na boisku swojej obecności innymi dokonaniami. 

A Kuba? Niestety, tak bardzo chciał odpłacić selekcjonerowi za szansę, którą mu ten dał, że ze zwykłej nadgorliwości sprokurował rzut karny i zwycięstwo drużyny przekształcił w remis. Jestem pewien, znając styl gry Błaszczykowskiego, że gdyby jego występ na boisku nie był skażony cieniem nepotyzmu, z czego oczywiście zdawał sobie sprawę, to do faulu by nie doszło. Tym bardziej że gracz włoski, atakujący nasze pole karne, już zmierzał do jego opuszczenia, więc wślizg na jego nogi był co najmniej nierozważny. 

Po trzecie wreszcie wykonano pracę mentalną nad motywacją – i tu mój szacun, bo w grze było ją widać, a ponadto (poza pojedynczymi przypadkami Błaszczykowskiego i Klicha) drużyna nie była „przemotywowana”, czyli wola zwycięstwa nie blokowała myślenia. Było też coś, za co należą się trenerowi specjalne słowa uznania – zmiana w taktyce. Zmiana, którą dostrzegło niewielu obserwatorów (sądząc po głosach pomeczowych), a o fundamentalnym znaczeniu i która nastąpiła zaledwie po czterech dniach zgrupowania: polegała ona na sposobie przenoszenia akcji od obrony do ataku. Mianowicie zamiast dotychczasowego pomijania w grze linii pomocy i starań, by przenosić piłkę od obrony do graczy ataku za pomocą dalekiego wybicia, wystąpiła „sekwencyjność” podań – od graczy obrony poprzez pomocników do skrzydłowych lub centroattaccante, jak boiskową „dziewiątkę” nazywają specjaliści od calcio. To natychmiast zmieniło na boisku pozycję i sposób gry Roberta Lewandowskiego, który z wyobcowanego łowcy bramek stał się integralną częścią linii napadu i mógł pokazać nieco ze swojej techniki. Właśnie z tych powodów oceny pomeczowe poszybowały pod niebo, a my, Polacy, znów uwierzyliśmy, że możemy być „miszczami”. Ja powiem: hola, hola! Jeszcze za wcześnie na odtrąbienie remontady. Poczekajmy do meczu z Portugalią, bo dziś Włosi to nie wielokrotny mistrz świata, a drużyna w początkowej fazie budowy i z kompletnie nowym selekcjonerem. Z ostatecznymi ocenami musimy poczekać, aż zweryfikują nas aktualni mistrzowie Europy.