Amerykański sen to etos,
system wartości i sposób działania ukształtowany przez normy obowiązujące
w Stanach Zjednoczonych Ameryki od początków ich powstania, a więc:
wolność, równość, przedsiębiorczość, prawa jednostki i jej podmiotowość.
Była to główna siła napędowa milionów emigrantów, początkowo z Europy,
a później z innych kontynentów. Czy w przypadku Chin mamy
sytuację podobną? Absolutnie nie. Obserwując dzisiejszy świat, odnoszę
nieodparte wrażenie, że Chinese Dream to coś jakby tęsknota, a jednocześnie
oczekiwanie ze strony dużej części świata, że po latach izolacji przyjdą do
niego forsiaści Chińczycy i wspomogą upadające ekonomicznie oraz
ideologicznie całe kraje czy poszczególne przedsięwzięcia. To jakby marzenie
żebraka o hojnym jałmużniku.

Marzy o tym wiele
krajów Afryki i Ameryki Południowej, ale od pewnego czasu sen ten zaczął
męczyć też światowe korporacje. Weźmy takie Lenovo. Bez najmniejszego wahania
przejęło zasadniczą (przynajmniej co do wielkości sprzedaży) część
amerykańskiego giganta informatycznego IBM i stało się aktualnie
największym na świecie producentem sprzętu komputerowego. Uratowało Big Blue od
konieczności wymyślania, co zrobić z balastem historii, który już nie budził
fascynacji inwestorów i analityków giełdowych, i bez którego IBM mógł już
zupełnie swobodnie wypłynąć na nowe wody usług i doradztwa, a więc
obszarów o znacznie większej marży.

Przykład z innej
beczki: Volvo, kiedyś stojący na skraju bankructwa szwedzki producent pojazdów,
dziś nieźle prosperujący, należący do chińskiego właściciela, wytwórca aut
wyższej klasy. Technologia zachodnia, percepcja szwedzkiej jakości
i komfortu, a kasę robi na tym Chińczyk. Albo port w Pireusie.
Kto ratuje to okno na świat dla krajów Morza Śródziemnego? Zgadliście! Ba,
nawet dumny były włoski premier Silvio Berlusconi rozważa sprzedaż swego
ukochanego dziecka, klubu AC Milan, oferentowi z Chin za 700 mln
euro, aby w ten sposób pomóc wyjść piłkarskiej legendzie z zadłużenia
szacowanego na prawie 200 mln.

Moda na Chinese Dream,
w kształcie zgodnym z moją jego definicją, gwałtownie się
upowszechnia. Nie dziwi zatem, że zaraz po informacji (prawdziwej), iż
największy na świecie dystrybutor IT – firma Ingram Micro – trafi
w tym roku w ręce chińskiego funduszu inwestycyjnego, największą
poczytnością na portalu CRN.pl cieszyła się notatka (primaaprilisowa)
o tym, że Chińczycy są zainteresowani nabyciem jednego z polskich
dystrybutorów. Czego jest to wyrazem? Chyba tego, że generalnie w branży
dystrybucji IT po latach burzliwego rozwoju odczuwa się zastój. Dowodzi
ponadto, że ani ci, którzy są w Polsce od lat, ani tacy, co wybrali nasz
kraj dopiero niedawno, nie są gotowi na własne nowe otwarcia.

Czy wejście chińskich inwestorów może branży pomóc?
A to zależy komu i w czym. Na pewno, jak przypadku IBM-u, może
ułatwić dotychczasowym właścicielom dokonanie tzw. spinoffu. Ale to chyba
wszystko. Na pewno nie pomoże ani w budowaniu nowych strategii
rozwojowych, ani w ekspansji. Tu rola nowego inwestora, jak
w przypadku Volvo, będzie ograniczona do wyłożenia kapitału
i oczekiwania jakiegoś zwrotu. Zatem czy znajdzie się ktoś z kasą,
ale bez wygórowanych ambicji i chęci wtrącania się w meritum działalności
nabywanej firmy? Pożyjemy, zobaczymy.