Pod koniec drugiej dekady XXI w. wciąż nie zmieniam zdania i uważam, że branża spożywcza to kura znosząca złote jajka. Ale już nie dla dziesiątków tysięcy polskich sklepikarzy, a jedynie kilkunastu sieci handlowych. Co, nawiasem mówiąc, i tak oznacza postęp w porównaniu z PRL-em, gdzie w całym kraju królowała jedna sieć pod nazwą Społem.

Los osiedlowych warzywniaków i spożywczaków to było moje pierwsze świadome zetknięcie się z czymś na kształt tzw. czarnego łabędzia, a więc czymś, co pojawia się nagle i zmienia dotychczasowe zasady gry, a nawet niszczy dobrze prosperujące biznesy. Obecnie za wyjątkowo lukratywny uchodzi m.in. sektor napojów energetycznych, na którym co rok notuje się dwucyfrowe wzrosty. W branży spożywczej szybciej rośnie jedynie sprzedaż lodów i whisky, co zresztą potwierdza, że homo sapiens nie powstał w wyniku ewolucji, gdyż to gatunek dobrowolnych samobójców i od tysięcy lat nic się w tej kwestii nie zmienia.

Dlaczego więc jakiś czas temu jeden z głównych udziałowców w firmie produkującej tzw. energetyki znalazł inwestora i na jego rzecz zrezygnował z corocznego sowitego zysku? Pewnie myślicie, że po latach ciężkiej pracy chciał wreszcie odsapnąć, kupić willę nad Adriatykiem i opłynąć świat. A może obiecał sobie zostać rentierem przed czterdziestką i chciał to marzenie zrealizować. Ale nie. On sam tłumaczy, że ten rynek za kilka lat zacznie przeżywać duże problemy. Powodem okazuje się… rozwój autonomicznych samochodów. Mniej więcej połowa przychodów w tym sektorze to zakupy impulsywne na stacjach benzynowych, więc kiedy zamiast kierowców tirów zaczną tam podjeżdżać autonomiczne ciężarówki, a nocnych taksówkarzy zastąpią autonomiczne pojazdy Ubera, producent Red Bulla i jego konkurenci będą mieli kłopoty.

Taka jest siła cyfrowej transformacji, z jaką mamy obecnie do czynienia, i jedni na niej bardzo skorzystają, a drudzy bardzo stracą. Życzę Wam, żebyście w Nowym Roku znaleźli się w tej pierwszej grupie. A zanim to nastąpi, miejcie spokojne, radosne, zdrowe święta Bożego Narodzenia.