Na ul. Witkiewicza w stolicy naszych Tatr, Zakopanem, znajduje się lokal o podanej w tytule nazwie. Sam lokal jest taki, jak jego nazwa, która nie do końca wiadomo, co ma oznaczać. Czy miała być dowcipna? Czy też została wymyślona z właściwą góralom dezynwolturą i buntowniczym stosunkiem do wszystkiego, co ceperskie? A może to jedynie zwykły kaprys właściciela, byle przyciągnąć uwagę przechodniów? Jak widać, działa – moją przyciągnęło. Ale dziś o nie o góralszczyźnie, ale raczej o „Chicago”. Nie tym prawdziwym, bo o czym tu pisać, lecz o musicalu! Tego jeszcze na tych łamach nie było, ale co tam, trzeba przełamywać stereotypy i paradygmaty. Na przykład taki, że pisze się tu o IT albo o zarządzaniu. O czym to będzie, okaże się na końcu, bo sam jeszcze nie wiem, gdzie temat musicalowego Chicago może mnie zaprowadzić.

Wiem, od czego startuję. Treść tego znakomitego musicalu i potem nakręconego filmu skojarzyła mi się z widoczną dziś w życiu społecznym ewidentną różnicą pomiędzy treścią a przekazem. Pomiędzy rzeczywistością a wykreowanym mitem. Pomiędzy brutalną prawdą a oczekiwaniami na bajkowy miraż. Pomiędzy prawdziwymi wartościami a tym, czego naprawdę chcemy i co w większości cenimy.

Nie będę streszczać libretta. Dość powiedzieć, że jest to historia prostej dziewczyny, która zdradziwszy nudnego i tępego jak kołek męża z atrakcyjnym młodzieńcem, zabija swego kochanka, gdy ten znudzony oświadcza, że odchodzi. Potem w więzieniu dla kobiet, gdzie spotyka wiele sobie podobnych „ofiar” męskiego szowinizmu, z pomocą swego adwokata oraz przyjaciółki-wroga, trochę lepiej rozgarniętej niż ona sama, przekształca się w motyla i gwiazdę show-biznesu odnoszącą niekwestionowane sukcesy, zwłaszcza kasowe. Tyle o treści owej bajki o kopciuszku z Chicago lat 20. i 30. ubiegłego wieku.

Co mnie w tym banale tak poruszyło, że zdecydowałem się podzielić swoimi refleksjami z czytelnikami magazynu komputerowego? Ano chcę się podzielić tym, co jest kwintesencją jednej piosenki, solowego występu adwokata oskarżonej, granego genialnie przez Richarda Gere’a, przedstawiającego swojej klientce przygotowaną strategię obrony. Jego sprytny plan – polegający na zrobieniu hokus-pokus i zamiany zabójczyni w ofiarę, co wzbudza litość i współczucie wszystkich – jest wszak kwintesencją działań marketingowych, a marketingu politycznego w szczególności, zwłaszcza aktualnego.

Tak, proszę państwa. Odwracanie kota ogonem i propagandowa zamian ról kata i ofiary to nie wymysł naszych czasów. Wprost przeciwnie – jest stare jak świat! Co więcej, niesamowicie skuteczne i wywołuje trwałe efekty. Dlaczego? Bo oddziałuje na najczulsze emocjonalnie sfery: na poczucie sprawiedliwości – naszej sprawiedliwości, na poczucie krzywdy – krzywdy, jak my ją postrzegamy. Efektem marketingu politycznego są też żądania, aby to, co miłe, hedonistyczne czy wygodne dla nas, zawsze wygrywało. Mamy dość krwi, potu i łez. Chcemy chleba i igrzysk. I aby nasi zawsze zwyciężali, i aby nikt nam w garnki ani pod kołdrę nie zaglądał. Tak będziemy wybierali i tych będziemy preferowali, którzy nam to zapewnią. A przynajmniej obiecują, że zapewnią.

A kto na to wszystko zapracuje? Młody kochanek jest lepszy niż zgryźliwy mąż, ale to ten drugi póki co daje na to, aby coś było na obiad i to codziennie. Jedna kolacja ze świecami i winem nie wystarcza za setki i tysiące szarych posiłków z salcesonem i herbatą ulung (kto pamięta taki gatunek tego napoju?). Świat staje się powoli kobietą, niestety w tym sensie, że oczekiwania cechujące płeć piękną stają się ogólnie dominujące. Są wśród nich pozytywne, jak: elegancja, dbałość o szczegóły, piękno, emocjonalność i tym podobne. Ale są też cechy niezbyt warte propagowania, np. brak konsekwencji, miękkość, roztrzepanie, dojutrkowość, swoiste que sera, sera.

Już przez skórę czuję, jaką sobie szykuję łaźnię, i to z obu stron seksistowskiej barykady. Cóż, może i jestem staroświecki, ale to nie ma znaczenia ani wpływu na to, jak jest. Bo jest tak właśnie: stajemy się coraz bardziej emocjonalni i powierzchowni. Coraz bardziej żyjemy chwilą, zamiast myśleć długofalowo. Coraz bardziej jesteśmy nieodpowiedzialni („najwyżej to się zmieni potem”) zarówno za czyny, jak i słowa. Coraz bardziej infantylni i coraz później osiągamy dojrzałość – tacy pięćdziesięcioletni kawalerowie mieszkający z rodzicami. Dzieje się tak, bo takimi ludźmi i społeczeństwami kieruje się (czytaj: manipuluje się) łatwiej. Jeden z prominentnych przedstawicieli dawnego reżimu powiedział, że władza sama się wyżywi i mamy tego świadectwo po dziś dzień.

Ogromnej rzeszy pracujących na te wszystkie nnn+ trzeba dać poczucie, że: a) są ważni, b) są lepsi niż inni, zwłaszcza ci, w stosunku do których mają kompleksy, c) że ich rozumiemy, d) ich potrzeby zabezpieczymy, nie dziś, to jutro, no… może pojutrze, e) nie mają jeszcze wszystkiego, bo są okradani przez ciemiężycieli i wyzyskiwaczy, f) tych złych ludzi trzeba wsadzić do więzienia, g) nie można ich wszystkich wsadzić, bo bronią ich złe moce lokalne i globalne, h) tym mocom trzeba się z całej siły przeciwstawić i tylko my to potrafimy zrobić, i) jutrzenka dobrobytu i sprawiedliwości niebawem zaświeci, tylko potrzeba jeszcze trochę czasu, wysiłku i ostatecznego naszego zwycięstwa.

Przepraszam, jeśli komuś to kojarzy się zbyt jednoznacznie. Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że tak skonstruowane manifesty występują w historii ludzkości od setek lat, jeśli nie tysiącleci. Czy nie tak brzmiał manifest Spartakusa? Czy nie takiego świata chcieli marksiści? A jak brzmiał Manifest Lipcowy fundujący nam PRL? A jakie hasła przyświecały Fidelowi Castro, Hugo Chávezowi i innym populistom latynoskim? Chcę tylko powiedzieć, że nie jesteśmy pierwsi ani ostatni, ale czy my musimy być największymi naiwniakami?

Przecież musimy wiedzieć, że kolacje ze świecami można mieć raz na jakiś czas, a nie codziennie. Musimy rozumieć, że ci, których nawet stać na takie ekstrawagancje, nie jedzą takich kolacji codziennie ze względu na swoje zdrowie psychiczne. Jeśli chcemy zadbać o naszą przyszłość, to musimy umieć odróżniać naiwną ofiarę od zabójczyni, może przypadkowej, ale jednak. Musimy odróżnić prawdziwe przekształcenia rzeczywistości od sztuczek i cyrkowej zamiany papierowego kwiatka w żywego królika. Musimy wiedzieć, że zanim sztukmistrz wyciągnie królika z cylindra, ktoś musiał go tam najpierw umieścić. Jeśli nie, to czeka nas Chicago, a nawet Czikago, czego nikomu nie życzę. Pozytywne jest, że to, w którym i jakim Chicago wylądujemy, nieco zależy od nas. Jeszcze zależy!