Był rok 1975. Przygotowywałem się do pisania pracy
magisterskiej i starałem się trzymać z dala od polityki, która nie
miała ani barw, ani powabów, ani temperatury. Naszemu Wielkiemu Bratu przestała
nagle odpowiadać poprzednia, uchwalona w 1952 roku Konstytucja. Według
komunistycznej propagandy była „zbyt liberalna” lub „zbyt burżuazyjna” (jakby
pisana za czasów Józefa Stalina mogła być „burżuazyjna”…). Wielki Brat wymagał
ofiary całopalnej i gestu hołdowniczego: należało do ustawy zasadniczej
wpisać „przewodnią rolę PZPR” i naszą odwieczną „przyjaźń ze Związkiem
Radzieckim”. Prace sejmowe przebiegały sprawnie i szybko, choć nie było
jeszcze potrzeby obradowania w nocy.

 

I tak jeszcze przed świętem państwowym przypadającym wówczas
22 lipca odbyło się głosowanie. Wszyscy posłowie byli „za”… z jednym
wyjątkiem. Deputowany poselskiego koła Znak, Stanisław Stomma, wstrzymał się od
głosu, przechodząc tym samym do historii. Ten z pozoru pusty gest, bez
znaczenia w sejmowej matematyce, zabrzmiał w czasie prosperity
„środkowego Gierka” jak krzyk protestu. Został powszechnie zauważony
i wykorzystany, bo za rok system zaczął kruszeć, czego wyrazem stały się
wydarzenia w Radomiu i Ursusie. A dalej już poszło.

Piszę o tym nie
tylko, aby pokazać, że warto być przyzwoitym, co dziś rozumiemy lepiej niż 40
lat temu, ale aby wykazać, iż z pozoru błahe lub z gruntu
wallenrodowskie gesty mają jednak znaczenie i mogą stać się detonatorem
zmian. Nie dotyczy to tylko polityki i naszej bieżącej sytuacji
w Sejmie (póki co) III Rzeczpospolitej. Ma to też znaczenie
w biznesie i zarządzaniu.

Jeśli zarząd firmy ma usta pełne frazesów o tym, że
„najważniejsza jest moralność i etyka biznesu” albo że podstawową wartością
przedsiębiorstwa są pracujący w nim ludzie, po czym w kryzysowej
sytuacji zwalnia osoby z 20-letnim stażem, bo w ten sposób uzyskuje
największe „oszczędności budżetowe”, to dla mnie jest klarowny sygnał początku
końca takiej firmy. W najlepszym przypadku jej długotrwałych kłopotów. Nic
nie denerwuje i nie zniesmacza ludzi bardziej niż dwulicowość tych, którzy
mają władzę. Pracownicy zazwyczaj rozumieją kłopoty firmy i są gotowi
współpracować przy wychodzeniu z nich, ale muszą być traktowani po partnersku
i poważnie. Nie mogą mieć poczucia, że ich kosztem władza będzie szukać
„oszczędności”, w których sama nie partycypuje, lub osiągać cele, które
dla ludzi nie są zrozumiałe albo wręcz obce.

Bez autorytetu nie ma
skutecznego przywództwa, ale autorytet ma się tak długo, jak długo nikt nie
może nam zarzucić hipokryzji lub dwulicowości. Tak długo, jak jest się
w stanie być samodzielnym i autentycznym, nie zaś kukiełką
w rękach ukrytych czy jawnych manipulantów. Błędy biznesowe ludzie są
skłonni tolerować, ale błędów i naruszeń integralności nie toleruje nikt.
Ani pracownik w stosunku do zarządzających, ani społeczeństwo
w stosunku do tak zwanej władzy. Fundamentalnym zatem błędem jest
bezkrytyczne stosowanie zasad w rodzaju „cel uświęca środki” lub
„zwycięzców się nie sądzi”. Otóż nie. Zwłaszcza ICH się sądzi.

Jak mówi żarcik z moich studenckich czasów: nawet od
zasady o wyższości celów nad środkami są wyjątki. Weźmy taki laxigen
– środek znakomity, a cel wszak paskudny. Z tym większą więc
ciekawością będę czekał na odpowiedź na pytanie z początku tego felietonu:
dla kogo ten właśnie rozpoczęty rok okaże się lepszy od poprzedniego…