Nie wiem, kto i jak pracuje z reprezentacją naszego kraju od strony psychologicznej, ale wynik tej pracy jest absolutnie negatywny, czyli obniża wartość zespołu. Jak i czym wytłumaczyć fakt, że 11 piłkarzy grających na co dzień w najlepszych i najmocniejszych ligach europejskich i w większości odgrywających w swoich drużynach klubowych niepoślednie role, wychodząc na boiska w Wiedniu i Warszawie, zachowuje się, jakby z tego pola gry chciało jak najszybciej uciec? Nie są w stanie drżącymi ze strachu nogami przyjąć piłki, nie są w stanie jej podać do najbliższego kolegi, nie są w stanie utrzymać się na nogach, permanentnie się ślizgając i przewracając przy byle dotknięciu przeciwnika.

Nic dziwnego, że w takiej sytuacji podstawową taktyką reprezentacji jest gra „na aferę”, czyli kopanie do przodu i liczenie na to, że któryś z naszych „pistoleros” coś z tym podaniem będzie potrafił zrobić. Inną metoda na budowanie przewagi jest nieustająca wymiana podań między obrońcami na własnej połowie boiska. Tego typu gra dobrze wygląda w statystykach, ale nie sprzyja realizacji podstawowego celu, czyli zdobywaniu bramek. Poświadczeniem tego stanu niech będzie statystyka z pierwszej połowy meczu Polska – Łotwa: posiadanie piłki 69:31 proc. na korzyść Polski. Wykonane podania Polaków – 293, w tym podania celne 247, w stosunku do 102 podań, w tym 61 celnych wykonanych przez Łotyszy. Ta „przewaga” w polu przełożyła się na 2 strzały celne i 4 niecelne, a dla Łotyszy na 3 celne i 5 niecelnych. Jaką więc mamy efektywność? Nie sięgając do kalkulatora: 3 do 1 na rzecz naszych konkurentów. Zatem nic dziwnego, że nasz zespół zaczyna odczuwać zmęczenie wcześniej niż przeciwnicy i sprawia wrażenie pozbawionego kondycji już pod koniec pierwszych 45 minut gry.

Jeśli do tego dodamy bezsilność techniczną i ogromną presję oczekiwań, to mamy na boisku 11 wkurzonych i sfrustrowanych facetów myślących o sobie w kategoriach mistrzów grających przeciwko 11 „średniakom”, którym na niczym nie zależy poza tym, aby dobrze się bawić, grając bez presji i ośmieszając jednocześnie tych „miszczów” reprezentujących 38-milionowy naród. Będzie tak, dopóki nasi kadrowicze nie nauczą się radzić sobie z presją i dopóki na ich twarzach w przeważającym czasie nie zobaczymy uśmiechu i przyjemności z gry i przebywania na boisku.

Teraz o budowaniu zespołu. Chyba dla wszystkich od zawsze jest jasne, że najlepsza drużyna to nie jest zbiór 11 gwiazd! Piłka nożna to nie lekka atletyka, gdzie liczy się suma wyników jednostek. To sport, w którym nie prosta suma umiejętności poszczególnych graczy decyduje o jakości i końcowym wyniku. Ważna jest integracja pomiędzy graczami, ich wzajemne zrozumienie, zgranie, porozumiewanie się bez słów, intuicja oraz wypracowane i wyćwiczone odruchy. Mamy w reprezentacji Polski 11 zawodników na boisku reprezentujących 11 klubów z 7 różnych lig. A jak to wygląda u innych? Linia obrony reprezentacji Włoch to w 75 proc. zawodnicy Juventusu Turyn. Reprezentacja Hiszpanii w ponad 50 proc. opiera się na graczach trzech klubów: Realu i Atletico Madryt, a także FC Barcelona. I żeby nie było, że dotyczy to samych najlepszych. Weźmy przykładowo taką Ukrainę: prawie połowę jej kadry stanowią gracze Dynama Kijów i Szachtaru Donieck. W klubie zawodnicy trenują i grają ze sobą przez ponad 200 dni w roku, a w reprezentacji kraju może 40? Nie na darmo dobrzy trenerzy reprezentacji krajowych szukają większych „prefabrykatów” – klubowych par bądź trójek, z których buduje się drużynę. Z 11 indywidualistów jest to o wiele trudniejsze.

Może więc nasza reprezentacja byłaby silniejsza, gdyby w linii ofensywnej występował kwartet: Milik, Piątek, Linetty i Zieliński? Może wówczas nie byłoby sytuacji, wręcz nagminnych w meczu z Łotwą, że skrzydłowy biegnie do środka, a podanie pomocnika skierowane jest wzdłuż linii, lub odwrotnie. Oczywiście tego typu myślenie sprawdza się w przypadku reprezentacji posiadających silniejsze ligi krajowe i zespoły odgrywające w klubowej piłce rolę o niebo większą niż udział w pucharach zakończonych na pierwszym czy drugim poziomie eliminacji.

A teraz coś o technice użytkowej naszych gwiazd. Nasza duma RL9 nie miała w trakcie obu ostatnich meczów ani jednego przyjęcia bez odskoczenia piłki od jego nóg na kilkadziesiąt centymetrów. Trzyma się na nogach stabilnie, jest odporny na fizyczną presję, ale bez poprawy przyjęcia nie spełni pokładanej w nim nadziei na grę i rozgrywanie tyłem do bramki. Dodatkowo miał szansę na wykonanie trzech rzutów wolnych poprzez bezpośredni strzał na bramkę z odległości 16–20 metrów. Wszystkie zmarnował, ale ani jednego nie oddał żadnemu koledze. A może byłoby warto choćby w ten sposób na boisku udowodnić często deklarowaną przez pana Roberta tezę, że liczy się przede wszystkim drużyna?

 

O linii pomocy mogę napisać tyle, że mimo wielu wysiłków nie mamy reżysera czy dyrygenta gry, który by dyktował tempo gry zespołu oraz decydował o bieżącej taktyce. Brak ten widać w sytuacji zakładania tzw. wysokiego pressingu: 2–3 piłkarzy wyłamuje się z systemu i cały koncept bierze w łeb, bo ma on sens tylko wtedy, gdy 100 proc. zawodników kryje i utrudnia życie swoim przeciwnikom, nie pozwalając im na proste i łatwe przyjęcie podania. Nie wiem dlaczego, ale w przypadku dwójki defensywnych pomocników odnoszę wrażenie, że poruszają się po boisku w taki sposób, że ich nogi nie nadążają za resztą ciała, co powoduje wiele upadków i niecelnych podań. Spróbujcie kopnąć do przodu piłkę, która jest pół metra z tyłu poza osią waszego ciała, a zrozumiecie, o co mi chodzi.

Obrona dokonała minimalnego postępu w porównaniu z poprzednimi występami i tylko nieco brakuje jej do stabilności z Euro 2016. Dwa minusy to mniej pewna i stabilna niż dwa, trzy lata temu gra Glika, co wiąże się bezpośrednio z sytuacją jego klubu AS Monaco (po latach świetności musi aktualnie bronić się przed spadkiem z francuskiej ekstraklasy), oraz permanentny brak lewego obrońcy z prawdziwego zdarzenia, bo to, co się dzieje z obsadą tej pozycji, to łapanie się lewą ręką za prawe ucho. Zawsze kończy się tym samym: przestawianiem prawonożnego prawego obrońcy na lewą flankę.

Na koniec bramkarz, i tu pozytyw: Wojtek Szczęsny. Dokonał dużego postępu w ostatnim czasie, grając w Juventusie. Stał się skoncentrowany, wykazuje się znacznie mniejszą dezynwolturą i stanowi prawdziwą „instancję ostateczną”. Obserwując mecze ligi włoskiej, za proces dojrzewania Szczęsnego „obarczam” dwóch tuzów-mentorów Juventusu i reprezentacji Włoch: Chielliniego i Bonucciego. Widocznie ci „dziadkowie” wzięli się za wychowanie Wojtka i mamy tego skutki. A swoją drogą może warto w jakiejś mierze i na jakichś warunkach ten eksperyment wychowawczy powtórzyć – znaleźć dla kilku reprezentacyjnych młodziaków starych repów, którzy mogliby stanowić dla nich wzór osobowości?

Rodzi się pytanie: co dalej z tą reprezentacją? Ano nic, wedle mnie. Do finałów Euro 2020 zapewne awansujemy, może nawet z pierwszego miejsca w grupie, jeśli nie zanotujemy wpadki z Izraelem lub Macedonią Północną. Tylko że na tym się skończy. Skąd taki pesymizm? Bo, nawiązując do tytułu felietonu, staram się być dobrze poinformowany. A z zebranych informacji i doświadczeń lat minionych wynika, że awansując, zrealizujemy cel PZPN i nasi piłkarze spoczną na laurach (co przychodzi im zazwyczaj dość łatwo). Na koniec muszę zaznaczyć, że prezentowany zbiór uwag jest moim własnym i nieinspirowanym lekturą materiałów dziennikarzy sportowych ani tzw. analityków, publikowanych po zakończonych meczach. Wykorzystanie tych uwag w swojej pracy menedżerskiej przez czytelników, którzy uznają je za ważne i możliwe do przeniesienia w sferę biznesu, jest wolne od opłat licencyjnych oraz praw autorskich i będzie przeze mnie traktowane jako największy sukces. Bo nie sztuka mieć rację, sztuka namówić innych do tych racji.