To musi być jakieś zboczenie – najpewniej zawodowe. Co
więcej, wygląda na to, że nie tylko moje, bo gdzie bym nie spojrzał i kogo
nie spytał, temat pionierskich lat IT w Polsce zawsze wywołuje wśród
kolegów dziennikarzy rozmarzone westchnienia w stylu: „ach, te Atari…
kiedyś to był sprzęt!”. Oczywiście trudno z taką tezą polemizować. Chyba
że dla udowodnienia, iż Amiga wyprzedzała swoje czasy o dwie długości.
Jednak jeśli zastanowić się chwilę, okazuje się, że pomijamy coś niezmiernie
ważnego. Pomijamy ludzi.

Gdy 25 lat temu ktoś
mówił „znam się na komputerach”, prawdopodobnie był pasjonatem, który dokładnie
wiedział, co dzieje się w środku takiej maszyny, znał podstawy
programowania i potrafił posługiwać się lutownicą. Było takich ludzi
stosunkowo niewielu, podobnie jak niewiele było komputerów. To w tamtych
czasach swoje korzenie ma archetyp informatyka-hakera. Osobnika aspołecznego,
nie do końca cywilizowanego, mającego równie wiele wspólnego z wyższą
matematyką co z ruchami anarchistycznymi. Takiego współczesnego
„szalonego naukowca”, buntownika i geniusza zarazem. Żeby zobaczyć, jak
jest dziś, wystarczy rozejrzeć się dookoła. Gdziekolwiek w tej chwili
jesteś, szanowny czytelniku, istnieje duża szansa, że masz wokół siebie kilka,
kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt komputerów. W domu swój
komputer ma często każdy członek rodziny, a dodatkowe maszyny służą na
przykład za centrum multimediów. O tym, ile takich urządzeń otacza nas
w pracy, nawet nie ma co wspominać. Co więcej, wracając do domu, zmieniamy
po prostu miejsce, w którym siedzimy przed ekranem.

A teraz podchwytliwe
pytanie: ilu jest w okolicy ludzi „znających się na komputerach”?
Odpowiedzieć można słowami hobbita Bilbo Bagginsa: „całe mnóstwo, jak na
lekarstwo”. W dzisiejszych czasach, żeby uchodzić za kogoś takiego,
wystarczy wiedzieć, skąd ściągnąć przeglądarkę internetową i jak ustawić
opcje prywatności na Facebooku. Oczywiście takich specjalistów jest całe
mnóstwo. Jeśli  do tego potrafimy uruchomić Windows w trybie
awaryjnym, sprawdzić, która aplikacja powoduje problemy przy starcie,
i odinstalować ją albo wymienić cztery cechy różniące dyski SSD od HDD,
zyskujemy etykietkę „komputerowego magika”. Przy okazji zostajemy obarczeni
obowiązkiem pomagania za darmo wszystkim krewnym, znajomym oraz znajomym
krewnych, kiedy „coś im nie działa”.

W porównaniu
z komputerowymi specami sprzed ćwierćwiecza współczesnych „magików” jest
istna armia. Jednak ich umiejętności i wiedza stanowią zaledwie ułamek
tego, co potrafili tamci. Natomiast jak na lekarstwo jest ludzi, dla których
komputery to pasja definiująca całe życie. Takich, którzy potrafią
sami złożyć komputer, czytać schematy płytek drukowanych, samodzielnie
napisać brakujący sterownik. Takich, dla których noc spędzona na stawianiu
systemu operacyjnego na nietypowej konfiguracji komputera
z niestandardowym oprogramowaniem i dodatkowymi modułami, jest
przyjemnością. Nawet jeśli okupioną zmęczeniem. Komputerów jest więc coraz
więcej, ale ludzi prawdziwie się na nich znających – coraz mniej. Jesteśmy
coraz bardziej wygodni, a komputery (podobnie jak samochody) w miarę
dojrzewania technologii stają się coraz bardziej zamkniętą całością,
w której da się wymieniać – co najwyżej – określone moduły. To
dobrze. Dzięki temu sprzętu komputerowego może dziś używać naprawdę każdy. Choć
trochę żal tych dawnych „informatyków”.

 

Autor jest
redaktorem naczelnym miesięcznika CHIP.