Jak można zaatakować i
sparaliżować bazę armii obcego państwa? Jako pierwsze przychodzi do głowy to,
co nazwalibyśmy „podejściem klasycznym”: kilku rozlokowanych
w odpowiednich miejscach snajperów, nękający ostrzał z poukrywanych
w okolicy prostych wyrzutni rakiet, bomby w samochodach czy atak
zespołu zamachowców samobójców. Tego rodzaju operacje mają jednak kilka wad.
Wymagają udziału ludzi przeszkolonych w działaniach wojskowych
i determinacji niezbędnej do podjęcia ogromnego ryzyka. Atakujący naraża
się na możliwość bardzo ostrej odpowiedzi i poniesienie konsekwencji
politycznych, gospodarczych czy militarnych.

Oczywiście, jako że mamy XXI wiek, można za pomocą
komputerów dokonać włamania do systemów komunikacyjnych, które doprowadzają
media czy sterują zabezpieczeniami w atakowanej bazie wroga. Chociaż
cyberatak będzie prawdopodobnie znacznie trudniejszy do dokładnego wyśledzenia
i przeanalizowania, wciąż wymagać będzie wysoko wykwalifikowanych
specjalistów i sporo przygotowań. Tymczasem jest sposób, żeby wyłączyć
z działania bazę wroga, pełną żołnierzy i sprzętu, za pomocą jednego
człowieka wyposażonego w komputer i mającego dostęp do potężnej broni
masowego rażenia: Facebooka.

Przyzwyczailiśmy się uważać media społecznościowe za swego
rodzaju rzeczywistość alternatywną. Wszechświat niby połączony z naszym,
ale w gruncie rzeczy niemający nań większego wpływu, zamknięty sam
w sobie. Rzeczywiście, do tej pory rozmaite „kryzysy w social media”
w rodzaju niegrzecznych zachowań wobec klientów nie pociągnęły za sobą
żadnych poważnych konsekwencji dla marek, których dotyczyły. Nawet jeśli na
Facebooku w protestach uczestniczyły setki czy wręcz tysiące
niezadowolonych użytkowników, w tak zwanym realu ich działania nie miały
żadnych skutków. Wbrew pozorom jednak odpowiednio użyte sieci społecznościowe
mogą być bardzo groźną bronią.

Jak może wyglądać taki
atak z wykorzystaniem mediów społecznościowych? Pierwszy krok: zakładamy
na Facebooku fanpage o chwytliwej nazwie nawiązującej do bazy wroga, jej
potocznej nazwy itp. Krok drugi: regularnie wrzucamy treści z wojskowym
humorem, co jakiś czas nawiązując do bieżących spraw z codziennego życia
bazy (wystarczy mieć tam dwóch, trzech znajomych albo słuchać rozmów
w okolicznych barach). Ani się obejrzymy, jak wokół fanpage’a powstanie
społeczność składająca się w dużej części z żołnierzy pracujących lub
stacjonujących w bazie. Pora wreszcie na krok trzeci. W dniu,
w którym zapragniemy sparaliżować bazę, publikujemy na Facebooku
i Twitterze dramatyczną informację, że po bazie grasuje tak zwany active
shooter, czyli szaleniec z bronią, i że dowództwo nakazuje zamknąć
się w pokojach, zabarykadować drzwi i nie wychodzić. Skutek?
Wiadomość rozchodzi się przez Facebooka i Twittera, a dalej
z ust do ust, powodując chaos i zamieszanie.

Cel został osiągnięty,
a nasz fanpage tego samego dnia znika z sieci. Jedyne ślady, jakie
pozostały, to zapewne IP komputera, za pomocą którego prowadzono stronę, oraz
adres elektroniczny użyty do zarejestrowania konta. Słowem, zupełnie nic… Fantastyka?
Niestety, już nie. Dokładnie tak wyglądał scenariusz zdarzeń, do jakich doszło
we wrześniu w bazie Korpusu Piechoty Morskiej w Camp Pendleton
w Kalifornii. Określenie „social media ninja” nabrało nowego znaczenia.