Nigdy nie byłem fanem mediów społecznościowych, ale przecież trzeba nadążać za najnowszymi trendami. Chociażby po to, aby człowieka nie zwyzywali od „mocherów”, „Januszów” czy „rednecków”. W końcu jakoś się przełamałem i używam Twittera oraz LinkedIna. Jednak wciąż nie założyłem profilu na Facebooku. Wiem, nie ma na świecie lepszego miejsca, żeby pochwalić się swoją najnowszą bryką, zdjęciami z wakacji na Seszelach lub talerzem wypełnionym mulami. Niedawno nawet zastanawiałem się, czy nie dołączyć do tej sympatycznej społeczności, lecz po wnikliwej analizie wszystkich za i przeciw doszedłem do wniosku, że nic tu po mnie. Ostatnie wakacje spędziłem w chłodnej Norwegii, nie jeżdżę najnowszym modelem BMW, a na dodatek nie cierpię owoców morza. I z czym do fejsbukowiczów?

Oczywiście Facebook nie jest wyłącznie tablicą ogłoszeniową stworzoną na potrzeby największych pyszałków tego globu. To także miejsce, gdzie pojawiają się szlachetne idee, w tym walka o demokrację. Tak było chociażby w przypadku Arabskiej Wiosny Ludów. Wówczas entuzjaści mediów społecznościowych pieli z zachwytu nad rolą Facebooka w obalaniu zbrodniczych reżimów w Tunezji oraz Egipcie. Jednak w ostatnim czasie coś zaczęło szwankować w maszynie Marka Zuckerberga. Do sporego skandalu doszło pod koniec września, kiedy Facebook usunął z profilu premier Norwegii Erny Solberg post ze zdjęciem nagiej dziewczynki Phan Thi Kim Phu, uciekającej przed atakiem napalmu. Dodatkowej pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że fotografia otrzymała Nagrodę Pulitzera…

Facebook tłumaczył swoją decyzję tym, że nie zezwala na publikowanie treści związanych z nagością. „To, co robi Facebook, usuwając tego rodzaju zdjęcia, niezależnie od intencji, jakimi się kieruje, jest próbą edytowania naszej wspólnej historii” – napisała rozgoryczona Erna Solberg. Ale to niejedyny przypadek, kiedy portal próbuje ingerować w historię. Głośnym echem w Polsce odbiła się sprawa zablokowania na początku listopada profilu Marszu Niepodległości. Dość zabawne w tym całym zdarzeniu jest to, że minister cyfryzacji Anna Streżyńska, aby rozmawiać o zasadach funkcjonowania kont w portalu, musiała się udać w podróż do… Dublina.

Ten sam Mark Zuckerberg, który ponoć pomógł pogonić kilku dyktatorów, doprowadził do upadku demokracji w swojej ojczyźnie – tak przynajmniej sądzi wielu jego rodaków, rozgoryczonych wynikiem ostatnich wyborów. Część Amerykanów uważa ten portal za współsprawcę zwycięstwa Donalda Trumpa w walce o fotel prezydencki. Jednym z największych przebojów kampanii był nieprawdziwy artykuł o poparciu papieża Franciszka dla kontrowersyjnego miliardera. Serwis BuzzFeed wyliczył, że liczba fałszywych informacji pojawiających się na Facebooku, w większości sprzyjających Trumpowi, przewyższała wynik 19 najpoczytniejszych mediów.

Sam Mark Zuckeberg odpowiada na zarzuty ze stoickim spokojem: zbudowaliśmy platformę, ale nie zajmujemy się tworzeniem treści. I na swój sposób ma rację. Przecież to nie jego wina, że ludzie ze śmiertelną powagą traktują portal, który coraz bardziej upodabnia się do wirtualnego śmietnika.