A ponieważ od czasu napisania oryginalnego tekstu przez panią Orzeszko (jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, bo przecież nikt aktualnie nie mówi np. premier Beata Szydłowa, a gdy próbuję tak pisać, to korektor z uporem maniaka zmienia mi „Szydłowa” na „Szydłowca” – takie to nastały czasy…) minęło już ponad 50 lat, prawa autorskie wygasły i mogę zapożyczenia dokonać bezkarnie. Wspomniana nowela traktuje o powstaniu styczniowym – to dla przypomnienia dla tych, którzy uczyli się w szkołach wielokrotnie reformowanych, bo nie wiem, czy mieli z tą lekturą jakąkolwiek styczność. A zapożyczenie tytułu jest mi potrzebne do postawienia felietonowego pytania: czy my, Polacy, potrafimy przegrywać?

Natychmiast muszę zaznaczyć, że felieton ten piszę przed pierwszym meczem „Orłów Nawałki” na Mistrzostwach Świata w Rosji. Zatem nie wiem, czy wyszliśmy z grupy, o czym czytający ten tekst wiedzą już od jakiegoś czasu. Dodam ponadto, że nie o porażki sportowe mi chodzi, choć o ich przeżywaniu i umiejętności wyciągania z nich wniosków także wiele można napisać (z egzegezą naszego ulubionego hasła „porażkowego”: „Polacy, nic się nie stało!” na czele).

Chodzi mi o to, jak traktujemy nasze porażki w życiu i biznesie, jak również te społeczne i historyczne. Podobno w tych ostatnich się lubujemy i jako zbiorowość jesteśmy w nich rozmiłowani. Mieliśmy w historii jedno powstanie zwycięskie – powstanie wielkopolskie – i akurat jego nie potrafimy jakoś uczcić. W przeciwieństwie do kilku innych, przegranych powstań, które determinują nasze postrzeganie historii, z powstaniem warszawskim na czele.

Otóż jednym ze świadectw, że z powstaniem wielkopolskim mamy jakiś problem, jest ostatnia decyzja Ministerstwa Kultury odmawiająca wsparcia dla inicjatywy utworzenia muzeum tego jedynego zwycięskiego zbrojnego zrywu obywateli w naszej historii. Oj, nie lubimy wspominać tego, co zakończyło się sukcesem… Nie będę jednak więcej znęcał się nad politykami i przypominał o brukselskim sukcesie wymienianej już wcześniej premier Szydłowej (a co, polonistyka u mnie przed poprawnością polityczną!) ani wyniku 27:1, ani o innych, nie tak już oczywistych rozstrzygnięciach, jak powstanie styczniowe czy warszawskie.

Tym niemniej, będąc ze swojej natury (i historii) do pewnego stopnia specjalistami od przegrywania, powinniśmy z niekorzystnymi dla nas rozstrzygnięciami losu dawać sobie radę lepiej niż inni. Dlaczego zatem tak nie jest? Moja odpowiedź jest banalna: bo nie jesteśmy tego uczeni od małego, już jako kilkulatkowie.

Przykład pierwszy z brzegu: gram ze swoją 6-letnią wnuczką w chińczyka i zgodnie z przesłaniem tej gry nie irytuję się nic a nic, a tu moja żona z boku scenicznym szeptem: pamiętaj, daj jej wygrać. Znacie te opowieści? A co robicie w tej sytuacji? Zgaduję: przegrywacie! Wnuczka się cieszy, spokój w rodzinie, sielanka. A opowieść: dziadku, kup mi loda! Znacie? No dobrze, wystarczy. Od tego się zaczyna. A potem wychowanie bezstresowe w szkole… i tylko ci niedobrzy rówieśnicy nie chcą zrozumieć, że zwycięzcami zawsze i wszędzie jesteśmy przecież MY! I mamy konflikt.

 

Oczywiście ci lepiej wyposażeni w inteligencję emocjonalną dadzą sobie jakoś radę, ale ci słabsi? Z czasem powiększają grono frustratów, ludzi z poczuciem krzywdy, zakompleksionych „wiecznych przegranych”. I często to im zostaje na zawsze, bo świat to nie relacje „dziadek – wnuczka”. Świat to walka o byt i o najlepsze miejsce na ziemi. A to oznacza, że ofiary muszą być.

Z kolei gdy mowa o „wiecznych wygranych”, brak umiejętności akceptacji porażki może mieć jeszcze groźniejsze konsekwencje, bo „wieczni wygrani” z zasady są na topie. Zatem mają większą liczbę podwładnych i większą odpowiedzialność. Z reguły są kierownikami, prezesami, oficerami (o premierach i ministrach obiecałem już nie wspominać, więc ich pomijam). Na tym poziomie nieumiejętne zarządzanie porażką to problem wielu, a nie jednostki. Reakcja jednego, jego frustracja czy błąd odbijają się na innych. Wobec tego umiejętności radzenia sobie z przegraną powinny być jedną z pierwszych cech branych pod uwagę przy awansie lub promocji. Samo szczęście, jak u Napoleona w odwrocie, nie wystarczy! Myślę, że w wielu procesach jest to badane, ale czy skutecznie i czy we wszystkich? Mam podejrzenie, graniczące z pewnością, że nie.

A zatem jak to robią inni, którzy lepiej niż my są przygotowani do przegranej i może dzięki temu rzadziej niż my przegrywają? Są dwie drogi i obie wykorzystuje się w kształceniu młodych ludzi. Pierwszą jest sport, i to sport siłowy z elementami walki. Popatrzcie, w ilu programach szkół średnich na Zachodzie są choćby zapasy czy judo. U nas? Zapomnij! Przecież to zbyt niebezpieczne…

Drugą drogą są lekcje debat, kiedy po podziale klasy na dwie lub więcej grup każda z nich przygotowuje swój punkt widzenia na daną kwestię sporną. Dyskutuje się na tematy społeczne, ekonomiczne, biznesowe. Ważne, aby doszło do starcia poglądów i walki na argumenty. Są zwycięzcy i są przegrani. A czasami ich nie ma, ale to bez znaczenia. Istotne, aby się ścierać, aby walczyć, aby – jeśli się przegra – wiedzieć dlaczego, w czym adwersarz był lepszy, gdzie ja byłem gorszy, co zaniedbałem, co zlekceważyłam…

Takie doświadczenia dają asumpt do przemyśleń, a te zwiększają odporność na niepowodzenia. Dają poczucie, że mogę następnym razem lepiej. Że to ja mogę być zwycięzcą, bo wiem jak, a nie tylko chcę albo że mi się to należy – bo tak, bo inni to zgraja baranów, ewentualnie bo mam jakieś zasługi.

Każdy z nas jest urodzonym zwycięzcą, ale niewielu ma szansę tego doznać, a jeszcze mniej ma szansę na końcu swojej drogi stwierdzić: udało mi się! Tego poczucia życzę każdemu. Jest wspaniałe, bo jest częścią tego, po co jesteśmy. Gloria victis zostawmy dla innych. A naszym piłkarzom niewiele może pomóc albo zaszkodzić. Większość z nich swój los trzyma w swoich rękach i sukces reprezentacji jest dla nich jednym z ważnych, ale nie najważniejszych celów. Po mistrzostwach jest Liga Narodów, a na jesieni ligi krajowe, czyli życie codzienne, bo mistrzostwa to święto. A czy my, Polacy, umiemy świętować? Dobre pytanie, ale mimo wszystko to nie jest temat na następny felieton.