Oczywiście komputery w samochodach to żadna nowość.
Nowością jest natomiast to, że tym razem nie chodzi o wyspecjalizowane
układy sterujące pracą silnika i ABS-u ani wypasiony zestaw
multimedialno-nawigacyjny. Chipy takie jak zaprezentowana przez nVidię na
targach CES Tegra K1 nie tylko potrafią doskonale radzić sobie
z dekodowaniem filmów Full HD, strumieniowaniem muzyki i płynnym
wyświetlaniem map, ale wkraczają też powoli na zupełnie nowy obszar. Chodzi o obsługę czujników i algorytmów,
które stanowią pierwszy krok ku samochodowemu autopilotowi.

Samojeżdżący samochód Google’a to wprawdzie wielkie
osiągnięcie, ale na razie zdecydowanie za drogie, żebyśmy zobaczyli go na
ulicach w więcej niż kilku egzemplarzach. Tymczasem auta wyposażone
w Tegrę K1 lub intelowskiego Atoma oraz zestaw kamer, czujników ultradźwiękowych
i laserowych nie powinny być dużo droższe niż najlepiej wyposażone modele
co lepszych marek. Dla Kowalskiego czy Młynarczyka będą nieosiągalne jak Alfa
Centauri (nie mylić z Alfą Mita). Jednak przystępne na tyle, żeby mogło
sobie na takie cacko pozwolić całkiem spore stadko przedstawicieli „górnych
10 proc.”. Tylko czy będą chcieli?

Jak działają samochodowe systemy wspomagające lub wręcz
zastępujące kierowcę? Pomijając arcyciekawe, warte oddzielnego tekstu kwestie
techniczne, najprostsza odpowiedź brzmi: przestrzegają przepisów. Dzięki
lokalizacji GPS komputer może sprawdzić w odpowiedniej bazie, jaka jest
dozwolona prędkość na drodze, którą się poruszamy. Tę wiedzę uzupełni
i zaktualizuje algorytm rozpoznający znaki drogowe, dzięki któremu uda się precyzyjnie ustalić, gdzie zaczynają się ograniczenia,
oraz zostaną wzięte pod uwagę wszelkie roboty drogowe i inne nietypowe
sytuacje. Kolejny etap to kontrola warunków środowiskowych – widoczności,
temperatury, wilgotności, a także siły oraz kierunku wiatru. Na koniec do
tego wszystkiego dojdą dane z kamer i czujników umożliwiające
śledzenie otoczenia (jego stałych i ruchomych elementów). To pozwoli
uniknąć kolizji z nieostrożnymi pieszymi lub innymi kierowcami.

Wiecie, co to oznacza? Na pewno się domyślacie: absolutną
niepraktyczność takich aut w większości miejsc na świecie, w tym
Polsce. W końcu kto miałby ochotę wlec się przez 100 czy 200 kilometrów
z prędkością 40 km/h (ograniczenie do 60 km/h, do tego mżący deszczyk albo
silny wiatr, poprawka na to, że droga ma dwa, nieoddzielone pasy ruchu
z szutrowym poboczem oraz margines ostrożności dodany przez producenta „na
wszelki wypadek”)? Wyprzedzając tylko wtedy, kiedy wyprzedzany jedzie wyraźnie
wolniej niż my (to musiałaby być furmanka…), droga w przeciwną stronę jest
dobrze widoczna na dystansie kilku kilometrów i całkiem pusta, a nasz
samochód w trakcie tego manewru nie rozpędzi się powyżej lokalnego
ograniczenia (minus 10 proc. producenta „na wszelki wypadek”). Wreszcie
nigdy, ale to nigdy nie mogąc zawrócić tam, gdzie nie wolno (choć naprawdę nic
nie stoi na przeszkodzie) albo zatrzymać się choćby na chwilkę gdzieś, gdzie
obowiązuje zakaz. To dopiero będzie przyjemność!