Do tej samej kategorii zaliczyłbym inną zasadę, wyznawaną przez chłopów z Przywiślańskiego Kraju (jak carska administracja nazywała ziemie polskie pod rosyjskim zaborem) uwłaszczonych po 1864 roku: „moja chata z kraja”. Te oraz im podobne mądrości ludowe mają za zadanie skierować nasze myślenie na tory, które prostą drogą wiodą do indywidualizmu, egoizmu, rozbicia grup i społeczeństw. Że taki model obywatela był korzystny dla zaborcy czy okupanta, to oczywiste. Natomiast o tym, że tylko z solidarności, altruizmu i gotowości do poświęcenia może powstać coś znaczącego i rewolucyjnego w skali globalnej, przekonuje historia polskiego przełomu z lat osiemdziesiątych.

Dlaczego piszę o tym teraz? Ano dlatego, że mam nieodparte wrażenie, iż dziś w krajach uważających się dotąd za lepsze, mądrzejsze, bardziej cywilizowane, w sposób nieformalny Kali został okrzyknięty królem. Wyniki wyborów w USA są tego dobitnym przykładem. A niebawem możemy się spodziewać jeszcze więcej potwierdzeń, tym razem w Europie. Socjologowie jako winnych szerzenia się populizmu, ksenofobii, zwykłego politycznego błazeństwa i żenady jednoznacznie wskazują globalizację oraz podążającą za rewolucją informatyczną zmianę w sposobach komunikowania się. Zatrzymajmy się na moment na globalizacji i jej dotychczasowym centrum, czyli Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej.

To one w wyniku wydarzeń, jakie miały miejsce w Europie w XX w., stały się największym beneficjentem zmian. One je inicjowały, wprowadzały, sterowały nimi i dostarczały im wszelkiego paliwa, od ideologicznego po finansowe. Stąd dla USA wyniknęło 50–60 lat dobrobytu i prosperity, zwieńczonych historycznym bezkrwawym zwycięstwem nad Związkiem Sowieckim. Odtąd było już tylko gorzej, bo coś wymknęło się waszyngtońskim i nowojorskim elitom z rąk. Do gry weszła Europa, wzmocniona coraz większą wspólnotą pod niebieskim sztandarem z gwiazdami, powstała z kolan pod przywództwem Putina Rosja i, co najistotniejsze, nowoczesne na miarę swoich możliwości Chiny. Tym samym globalizacja zyskała nowy wymiar. Jej owocami, nolens volens, obywatele amerykańscy musieli zacząć się dzielić. Na to nie byli gotowi.

Nie byli gotowi na degradację przemysłu motoryzacyjnego, przeniesienie fabryk produkujących technologie informatyczne i mobilne do Chin. Podobnie na deprecjację takich potęg, jak IBM, HP, AT&T (że wymienię kilka koncernów z naszego sektora). Nie umieli zabezpieczyć się przed brutalną ekspansją Lenovo, Huawei i innych firm ukrytych pod nie swoimi znakami towarowymi, w rodzaju Foxconna, Xioami itp.

Dopóki globalizacja powodowała ekspansję amerykańskich marek na świat, dla obywateli USA wszystko było w porządku. Natomiast gdy amerykański dobrobyt zaczął być zagrożony przez rynki azjatyckie i Bliski Wschód, podniesiono alarm. Ten ostatni zaowocował tym, z czym mamy do czynienia teraz, a w dającej się przewidzieć przyszłości nie widać znamion poprawy.

Stąd w USA Trump. Stąd w innych krajach trend polegający na zamykaniu się, izolacji, budowaniu płotów (choćby miało to prowadzić do katastrofy demograficznej) czy na rozdawnictwie socjalnym, byle tylko nie drażnić „suwerena”. Do tego dochodzi Brexit oraz autarkiczne pomysły gospodarcze, tu i ówdzie nazywane „narodowymi”. Niestety, ta droga nie prowadzi do bezpiecznego portu, ale raczej spowoduje tsunami, ze skutkami którego przyjdzie nam się zmierzyć. Ratunek będzie tym szybszy, im szybciej zdetronizujemy w nas i wokół nas Kalego, a powrócimy do myślenia o świecie w kategorii solidarności i wspólnego dobra.