Jeżdżąc samochodami wyposażonymi w najnowsze rozwiązania technologiczne, z jednej strony jestem ich ciekaw, a z drugiej boję się, dokąd to zmierza. Boję się, jaki wpływ na kierowców wywrze na dłuższą metę przyzwyczajenie, że auto samo utrzymuje linię jazdy, przeskanuje drogę, utrzymuje prędkość, awaryjnie zahamuje i zaparkuje. Chyba że w końcu kierowca stanie się całkiem niepotrzebny.

Nie jestem typowym miłośnikiem motoryzacji ani bardzo doświadczonym kierowcą, nie jestem też samochodowym ekspertem. Jeżdżę dopiero od 9 lat, ale lubię i prowadzę sporo. Testując auta w ramach pracy w CHIP-ie, patrzę na nie przede wszystkim od strony technologicznej. Interesują mnie wtedy komputery pokładowe, systemy wspomagające sterowanie, kamery skanujące otoczenie, łączność z IoT itd. Poznawanie nowoczesnych pojazdów, które nie są już tylko tradycyjnymi samochodami, jest naprawdę ciekawe. Przedstawiciel jednego z koncernów powiedział mi kiedyś, że sprzedają teraz nie auta, ale platformy z usługami. A ja żartem nazywam je czasem urządzeniami mobilnymi.

Ale jeśli jadę samochodem tylko dla przyjemności, zaczynam od wyłączenia wszystkich systemów, które da się wyłączyć. Przede wszystkim dlatego, że chcę poczuć przyjemność z używania pojazdu w jego mechanicznym wymiarze, mając równocześnie wrażenie, że to ja naprawdę nim steruję, a nie tylko nadzoruję zaawansowaną elektronikę.

Rzecz jasna, aby nie zostać posądzonym o ignorancję, muszę dodać, że w takim aucie działającym w „trybie off” nadal jest mnóstwo technologicznych rozwiązań, które są potrzebne lub niezbędne. Zaawansowanym rozwiązaniem, niezwykle praktycznym, z którego korzystałem w Volkswagenie Touaregu, jest kamera termowizyjna. System bada drogę znacznie dalej, niż widzą krótkie światła, potrafi wykryć idącego człowieka lub biegnące zwierzę. Oznacza ich wtedy na pomarańczowo, w kolorze kontrastującym z szarymi, standardowymi barwami termowizji w tym urządzeniu. Jeśli są dodatkowe powody – zachowanie, kierunek ruchu wykrytego obiektu – na wyświetlaczu zobaczymy np. człowieka oznaczonego prostokątem. To sygnał, że trzeba wyjątkowo uważać. Usłyszymy też dźwiękowe ostrzeżenie. Znakomite rozwiązanie, choć drogie, bo kosztuje około 10 tys. zł. W nowych samochodach (taki system testowałem również w Volkswagenie Arteonie) mamy także zabezpieczenia przed wypadkiem na okoliczność zaśnięcia lub zasłabnięcia kierowcy. Auto spróbuje obudzić prowadzącego, utrzyma się na drodze i samodzielnie zaparkuje na poboczu.

Jednak większość asystujących funkcji, choć może pomagać i uprzyjemniać jazdę, wyłącza myślenie. Zaczynamy polegać na nich. Po co mam sprawdzać „martwy punkt” za swoimi plecami, skoro robią to czujniki? Oczywiście prawie zawsze warto obejrzeć się przed zmianą pasa ruchu, lecz nie mam wątpliwości, że podobne wspomaganie skłania z czasem do ufania mu. Przede wszystkim obawiam się jednak, że na dłuższą metę coraz bardziej samodzielne auta będą powodowały regres umiejętności kierowców. To naturalne, jeżeli coraz rzadziej będziemy prowadzili auto, a częściej doglądali, czy wszystko jest w porządku. Stąd wynika bardzo poważne zagrożenie. Jeden z inżynierów Intela, pracujący nad autonomicznymi pojazdami BMW, opowiadał o teście, w którym uczestniczył. Mówił, że po kilku godzinach jazdy samoprowadzącym się prototypem największą trudność sprawiało mu nagłe wejście w tryb samodzielnego kierowania samochodem, kiedy ten był w środku intensywnego ruchu drogowego. A to tylko drobna zapowiedź tego, co nas czeka.