Oczywiście, jak mawiali dyplomaci w tamtych czasach, toutes proportions gardées, czyli z całą niedoskonałością tego porównania. Już wcześniej pisałem, że historia nikogo i niczego nie uczy i każdy musi popełnić swoją pulę błędów – z tej konstatacji nic praktycznego dla nas wynikać nie może, ale warto sobie kilka rzeczy uzmysłowić.

Z jednej strony był to czas dekadencji (określenie pochodzi od stanu ducha elit na koniec ostatniej dekady XIX w.), a z drugiej fin de siècle (czyli „końca wieku”), co nieodmiennie kojarzy się nam z powszechną zabawą, kabaretami, Moulin Rouge, impresjonizmem, Młodą Polską, absyntem i licho wie czym jeszcze, ale raczej w tonie „balu na Titanicu”, który notabene zatonął niewiele później, bo w roku 1912. Nastroje dekadenckie dominują i dziś, przejawiając się w stwierdzeniach typu: „to koniec historii” albo „liberalna demokracja ustępuje populistom”, albo „budzą się demony nacjonalizmu”. A w sferze techniki: „ludzie osiągnęli szczyt rozwoju”, „nie ma impulsów prowzrostowych”, „czas dyktatury banków musi się skończyć”. To zaledwie kilka przykładów.

A czy tak już nie było? Czy po apogeum ery pary, elektryczności, pierwszych lotów machin powietrznych i innych nie tak właśnie myśleli nasi praojcowie na przełomie XIX i XX wieku? Czy ponadto nie oskarżali o całe zło cesarzy, królów, premierów, marszałków i admirałów, jak my dziś Putina, Trumpa, Merkel, Tuska, Morawieckiego? No dobrze, zapyta ktoś, a co było potem? Potem była katastrofa… Bo nie tylko byt kształtuje świadomość, jak twierdzili wyznawcy Marksa, ale i świadomość kształtuje naszą codzienność. Jeśli ktoś wierzy, że wszystko pójdzie źle, tak się też dzieje. Jeśli inny twierdzi, że nie ma co zawracać Wisły kijem, bo od niego nic nie zależy, i czeka na najgorsze, to ono prędzej czy później nadejdzie. Raczej prędzej!

Puśćmy wodze fantazji i pokuśmy się o coś na kształt political fiction. Jak wyglądałby świat XX wieku, gdyby drapieżny kapitalizm z XIX wieku zdał sobie sprawę ze swojej odpowiedzialności socjalnej i nie doszło do szeregu rewolucji, z październikową na czele? Gdyby bankierzy zastanowili się chwilę i zamiast topić pieniądze w inwestycjach zbrojeniowych, znaleźli biznesy o dłuższym okresie zwrotu z kapitału, ale o większym potencjale dobra wspólnego i nie byłoby czarnego wtorku na Wall Street w roku 1928? Gdyby politycy nie myśleli ciągle kategoriami „kto kogo” lub „ta zniewaga krwi wymaga”, a starali się konflikty rozwiązywać na innej drodze, bardziej właściwej ludziom cywilizowanym, a nie dzikusom (przepraszam wszystkich dzikusów) i zabójstwo arcyksięcia Ferdynanda nie stałoby się zapalnikiem I wojny światowej? Gdyby generałowie nie planowali nieustannie poprzednich wojen, tylko skupili się na ochronie tego, co im się powierza: bezpieczeństwie narodów na ich terytoriach. A zatem Włosi nie rozpoczynali konfliktu w Abisynii, Hitler nie zajmował Austrii, a Stalin nie przesuwał granic imperium o 400 km na zachód? Gdyby, gdyby, gdyby…

 

Tak, zapuściłem się w rejony utopii. Wiem o tym, ale jeśli nie będziemy marzyć i tęsknić za normalnością w naszym rozumieniu tego słowa, nie będziemy umieli o nią się upominać i walczyć, to inni zapewnią nam taką normalność, jak oni ją rozumieją. Normalność, w ramach której można człowieka bezprawnie zamykać w lagrze albo łagrze (w zależności od długości geograficznej). Gdy można głośno, oficjalnie i bez żenady głosić kłamstwa, głupoty, ba, nawet uciekać się do fałszowania badań naukowych, aby pseudonaukowymi metodami udowadniać tezy – bo racja musi być po właściwej, czyli naszej stronie! Gdy z uśmiechem na ustach członków gabinetu rządzącego wielomilionowym społeczeństwem powołuje się nieopierzonych młokosów o mętnej przeszłości i bez kwalifikacji merytorycznych, ale wyposażonych w jeden „przymiot” charakteru: oddanie nominującemu! Gdy bez problemu i naruszania de nomine demokratycznych procedur można przegłosować uchwałę, że Ziemia jest płaska, a prędkość światła w próżni wynosi 300 m/s (oj, to w Senacie się poprawi, przecież chodzi o prędkość dźwięku, a zresztą ani tego, ani tego nikt nie może zweryfikować, więc o co tyle hałasu?). Gdy na stanowiska wymagające tolerancji, głębokiej wiedzy i autorytetu powołuje się ortodoksyjnych wojowników za sprawę, bo „za naszą sprawę”. Gdy nadzór nad aparatem państwa powierza się fanatykom, szaleńcom albo karierowiczom. Jeśli tak się robi, a my na to się zgadzamy, to nie dziwmy się, że do władzy dochodzą przywódcy o mentalności Stalina czy Hitlera albo tylko małego dyktatorka, który z lubością małego dziecka zachwyconego  elektryczną kolejką zabawia się instytucjami państwa, nie zważając, że przynosi temu państwu niepowetowane straty ekonomiczne i trudne do naprawienia szkody moralne i wizerunkowe, do tego przybiera jeszcze pozy i miny kabaretowych komików (dla mogących mieć wątpliwości, kogo w tym przypadku mam na myśli, wyjaśniam: chodzi mi o Benito Mussoliniego).

Tak już było! Właśnie po tej dekadenckiej z jednej, a karnawałowej z drugiej strony końcówce XIX wieku. Jeśli ktoś myśli, że po dzisiejszych kiepskich osobowościowo i merytorycznie przywódcach nie mogą przyjść inni jeszcze gorsi, to jest w błędzie. Mogą! Powiem więcej, na pewno przyjdą, bo brutalności i bezwzględności nie przeciwstawi się łagodność i zrozumienie. „Zło dobrem zwyciężaj”, hasło bł. Jerzego Popiełuszki z głębi stanu wojennego, jest dobrą metodą na przetrwanie, na uratowanie narodu, ale nie na jego rezurekcję. Zatem musi przyjść przesilenie. Jaki będzie jego charakter, tego nie wie nikt. Kiedy ono nastąpi? Za rok, pięć albo dziesięć lat. Wszystko zależy od zbiorowej mądrości społeczeństw i ich odporności na propagandę, poziomu ich zdrowego rozsądku oraz od cierpliwości. A jak wykazuje ostatnio zachowanie ludzkości, są to dobra dość deficytowe i nieatrakcyjne.

Czy więc czeka nas powtórka z pierwszej połowy XX wieku? W jakiejś mierze dwa nadchodzące lata to pokażą. Pokażą to wybory, których dokonamy, i to nie tylko w Polsce, ale w wielu innych miejscach. Pokażą to charaktery przywódców, których poszczególne społeczeństwa sobie wybiorą, oraz zasady, którymi będą się kierować. Jedno jest pewne: im w tych wyborach będzie więcej egoizmu i egotyzmu, tym prawdopodobieństwo katastrofy większe.

A co będzie z naszą branżą IT? Oczywiście „nie czas żałować róż, gdy płoną lasy”. Poddamy się silniejszym prądom, choć nie umniejszajmy zbytnio swoich możliwości. Wszak nowe potencjalne konflikty będą toczyć się w cyberprzestrzeni. Do ataku i obrony będą wykorzystywane technologie cyfrowe zastosowane na skalę dziś niewyobrażalną. Bo dla areny starcia przyszłych ideologii „World is not enough”, i to w każdym sensie. Musimy zatem sobie „rzeczywistość poszerzyć”. A to już zaczyna brzmieć jak hasła reklamowe niektórych firm technologicznych. Rola technologii cyfrowych i specjalistów w tym zakresie będzie kluczowa! Mamy zatem nasze pięć minut przed sobą. Nawet choćby po nas nie zostało nic, to i tak brzmi to pocieszająco. Naprawdę?