Spróbujmy odpowiedzieć na nurtujące kibiców od początku września pytanie: czy aby na pewno nic się nie stało? Przecież wciąż jesteśmy światową potęgą w piłce nożnej mężczyzn! Więc po co te wahania, te zamyślenia, te analizy? Przegrana z Danią, sromotna i wstydliwa, zarówno jeśli chodzi o rezultat, jak i obraz gry naszych reprezentantów na boisku, a potem taki sobie mecz z Kazachami wcale nie dają racjonalnych przesłanek do optymizmu. A odpowiedź jest niezbędna po to, aby nie wyjść na naiwniaka. Klasyfikacja FIFA, gdy mowa o jej konstrukcji, jest ułomna i to bardzo. Można nie grać wcale i awansować w niej o kilkanaście pozycji. Ważne, aby nasi sąsiedzi w rankingu przegrywali z reprezentacjami zajmującymi miejsca poniżej nich i… winda jedzie w górę. Taki sposób wartościowania poszczególnych reprezentacji narodowych ma tyle wspólnego z rzeczywistością, ile propaganda sukcesu z sukcesem.

Zatem to nie miejsce w rankingach decyduje o faktycznej klasie poszczególnych zespołów. Jest jedynie prostą, aby nie powiedzieć uproszczoną, odpowiedzią na potrzeby porządkowania świata przez urzędników, tym razem siedzących w biurach federacji piłkarskiej na okoliczność podziału drużyn do grup w kolejnych losowaniach do turniejów i eliminacji. Nie powiem, że nie starano się uwzględnić w konstrukcji „fifowskiej” tabeli i sposobie naliczania punktów jakiejś racjonalności. Ale jest to próba zmierzenia czegoś, co jest niemierzalne z natury. Gry zespołowe to nie pływanie, lekka atletyka czy, dajmy na to, łucznictwo, gdzie można wynik ustalić obiektywnie. Rezultaty gier zespołowych stanowią odpowiedź wyłącznie na pytanie: która z drużyn w dzisiejszym meczu zdobyła więcej bramek czy punktów. Podkreślam: w dzisiejszym! Bo jutro wynik mógłby być inny, nie mówiąc o tym, jaki by był, gdyby mecz odbywał się za tydzień czy za pół roku. Na takiej kruchej podstawie wyciągać wnioski, czy jesteśmy „the best”, jest zwyczajnie bez sensu.

My, Polacy, takiego podejścia nie lubimy. Bo my chcielibyśmy, aby sport, jak za komuny, jak w ZSSR czy NRD, stanowił kompensatę naszych kompleksów, frustracji i poczucia krzywdy. Aby był naszym „wstawaniem z kolan” czy „wybijaniem się na podmiotowość”. Aby mówił nam, że może nie jesteśmy tak bogaci jak Norwegowie czy Szwajcarzy, tak zorganizowani jak Niemcy, tak doskonali technicznie jak Hiszpanie, tak twardzi i bezwzględni jak Włosi, tak finezyjni jak Francuzi, ale lejemy ich w gałę. Wymienione wyżej kraje bloku wschodniego, które ze sportu uczyniły oręż polityczny, były (każde w swoim czasie) gotowe do zwykłych oszustw, stosowania niedozwolonych metod, dopingu, a nawet przestępstw kryminalnych, aby ich reprezentanci byli naj…, aby przypodobać się „przewodniej sile”, a ta aby podobała się „suwerenowi” i miała święty spokój, nie dbając o rzeczywiste osiągnięcia i postrzeganie państwa na arenie międzynarodowej.

Czy teraz jest w Polsce tak samo? Na szczęście nie! Choć wielu naszych polityków (ze wszystkich opcji politycznych zresztą) chciałoby, aby realizacja hasła „chleba i igrzysk” uwalniała ich od troski o dobre rządzenie, o racjonalność decyzji gospodarczych i ekonomicznych, od mądrości legislacyjnej, od trafności doboru sojuszników i budowy aliansów, od zwykłej przyzwoitości i prostego niekłamania.

 

Wracając do futbolu, a poniekąd i biznesu. Kiedyś pisałem w tych felietonach o swoich obserwacjach piłkarzy na zgrupowaniu w hotelu Hyatt i nie wróżyłem im sukcesu. Parę lat minęło, zmienił się selekcjoner, zmienił się po części skład reprezentacji, a nawet miejsce zgrupowania, co uniemożliwiło mi bezpośrednie obserwacje zachowania piłkarzy. Przede wszystkim zmieniła się pozycja poszczególnych reprezentantów na rynku piłkarskim. To pomaga grać nam lepiej? Zdecydowanie tak. Ale wnikliwie obserwując język ciała piłkarzy w trakcie ostatnich dwóch meczów, ich wzajemne relacje przed i po gwizdku sędziego, sposób odnoszenia się do siebie, mogę stwierdzić jednoznacznie: jest mnóstwo do poprawy. Lewandowski w skórze kapitana oraz głównego motywatora kolegów na boisku nie radzi sobie najlepiej. Przyjął zbyt dużą odpowiedzialność, a ceną, jaką za to płaci, jest utrata walorów sportowych. Jego imperatyw kontroli i pomocy zespołowi poprzez przechodzenie w trudnych chwilach do linii pomocy nie daje nic, a przynosi szkody sportowe. Poza tym nie wszyscy w drużynie to akceptują. Można zaobserwować przykłady reakcji kilku graczy na mobilizacyjne gesty Lewego, jak odganianie się od natręta albo kwestionowanie jego roli. To źle, że rola Roberta jest kontestowana, i to na boisku. Oczywiście nikt nie śmie odsunąć go od wykonywania karnych czy rzutów wolnych w bezpośredniej odległości od bramki, ale czasem reakcją na jego krytyczne uwagi jest wzruszenie ramion albo ciskane przekleństwo.

Nie wiem, czy to wina Lewandowskiego, jego zimnego i wymagającego podejścia do innych, czy to wina „młodych gniewnych”, którzy zbyt szybko w swoich klubach osiągnęli sukces i kontestują rezultaty starszych. Ale Adam Nawałka musi coś z tym zrobić, bo śmiem twierdzić: dziś znów reprezentacja Polski to nie jest jeden organizm. Ja widzę wyraźne rysy, a nie radosną, zmotywowaną, znającą swoją wartość paczkę młodych ludzi mających szczęście reprezentowania Polski. Bardziej jest to zbiór gwiazd i gwiazdek stawiających przed sobą jakieś inne cele niż zaszczyt gry w reprezentacji. Porównuję to z tym, co się stało z naszymi złotymi reprezentacjami w piłce ręcznej i siatkówce i wołam za klasykiem: „nie idźcie tą drogą”, bo jej kres jest jeden – 77 miejsce w klasyfikacji FIFA. Tym, którzy uważają, że jest to niemożliwe, przypominam eliminacje do mundialu w Brazylii. A my wszak słyniemy z tego, że potrafimy dokonać rzeczy niemożliwych dla innych. Kto powiedział, że muszą to być rzeczy dobre?

Jakie to ma przełożenie na biznes? I jakie wnioski możemy wyciągnąć dla naszych firm? Jest ich kilka, ja pokażę tylko dwa. Po pierwsze trzeba zarządzać cyklem życia firmy (czy reprezentacji, jeśli się zgodzimy, że może ona być archetypem przedsiębiorstwa) na każdym etapie. W sposób naturalny maksymalny wysiłek i uwaga jest angażowana, kiedy idzie źle czy jest trudno. Ale częstym błędem bywa odpuszczanie, kiedy wszystko się układa, kiedy jest poczucie mocy i wartości. A to wtedy występuje konieczność działań tzw. ewentualnościowych, przygotowujących nasz zespół na gorsze czasy lub wydarzenia niespodziewane. Rzadko kto to robi i popełnia błąd, bo właśnie ten stan zazwyczaj nazywany jest uśpieniem sukcesem. Chyba z tym mamy do czynienia w ostatnich 4–5 miesiącach w przypadku drużyny Adama Nawałki. Oby przebudzenie nastąpiło szybko i oby praca psychologów reprezentacyjnych znów przekształciła naszych piłkarzy w głodną sukcesu, skonsolidowaną drużynę.

Drugim elementem, na który chciałbym wskazać, jest coś, co się nazywa planowanie następstwem (ang. succession planning), czyli praca z młodymi głodnymi sukcesu. Ile szkody przynosi, nie tylko na boisku, zbyt pochopne awansowanie młodych, nieopierzonych menedżerów. Ile tworzy frustracji w zespole, jeśli proces nie jest zarządzany, pozostawiony sam sobie na zasadzie: jak się młody nie utopi, to będzie pływać. Jest to postępowanie niewłaściwe, niezależnie zresztą od końcowego rezultatu, bo albo tracimy jakiś talent, jeśli się jednak osobnik utopi, albo – jeśli się uratuje i popłynie – zyskujemy typ, w którym zadufanie, przekonanie o swej wielkości, czyli tak zwana sodówa, może wyrządzić szkody trudne do oszacowania. W przypadku drużyny narodowej z dwoma, trzema takimi przypadkami mamy z pewnością do czynienia.

Kiedy to piszę, pozostały jeszcze dwa ostatnie spotkania w eliminacjach do przyszłorocznych mistrzostw świata. To, czy awansujemy, w dużej mierze zależeć będzie od wytępienia przez sztab szkoleniowy niewłaściwych postaw, które zauważyłem i opisałem powyżej. Obyśmy, ani po najbliższych meczach, ani w naszej działalności biznesowej, nie musieli śpiewać tej mało sympatycznej piosenki, którą wybrałem na tytuł niniejszego tekstu.