Nawigacje samochodowe, niezależnie, pod jaką postacią, to dla typowego mężczyzny coś więcej niż ułatwienie logistyczne. To przede wszystkim uwolnienie od koszmaru, jakim jest pytanie o drogę. Koszmaru, którego zupełnie nie rozumie większość pań. „Dlaczego tzw. prawdziwy mężczyzna woli błądzić, jeżdżąc zdeterminowany dookoła, bo przecież niby to zna drogę, zamiast po prostu się przyznać, że nie wie, gdzie jest, i zwyczajnie o nią zapytać?” – dziwią się dziennikarki ogólnopolskiego portalu. A tu nie ma się co dziwić, bo niechęć do pytania o drogę jest takim samym atawizmem jak u płci pięknej mimowolne zerkanie w każdą mijaną szybę i lustro, by upewnić się, że fryzura i ubiór spełniają wymagania ich właścicielki. To po prostu silniejsze od nas.

Na szczęście amerykańscy wojskowi stworzyli GPS i liczba samochodowych sprzeczek spadła niemal do zera. Swoją drogą to wystarczający powód, by kwestią honoru dla każdego polskiego kierowcy był udział w akcji „Przygarnij amerykańskiego żołnierza na święta” (może być rotacyjnie). Oczywiście nawigację trzeba jeszcze umieć obsłużyć. Tak, tak, jeśli jesteście zdziwieni tym oczywistym stwierdzeniem, to cieszcie się, że nie spotkało was to, co jakiś czas temu pewnego Szweda. Otóż ten nieco roztargniony potomek wikingów, po 30 godzinach jazdy z północy na południe Europy, zajechał wraz z rodziną zamiast do urokliwego miasteczka w Hiszpanii, do nie mniej urokliwej miejscowości… we Włoszech. Pomyłka była wynikiem literówki, a konkretnie wstukania „e” zamiast „a” w nazwie miejsca docelowego. Wyobrażacie sobie tę wymianę argumentów między kierowcą a jego małżonką? Ja niestety tak…

Z tym że może być coś gorszego od spóźnienia się na wakacje, wesele czy parapetówkę. To stanie za sterami firmy bez pomysłu na port docelowy. Zwłaszcza jeśli wokół rozpętuje się sztorm, a „statek” znajduje się blisko skalistego wybrzeża. W takiej sytuacji znalazło się Engave. Ten warszawski integrator przez lata dobrze radził sobie na Morzu Zamówień Publicznych, które po wyborach z 2015 r. zaczęło wysychać. W tej sytuacji, by nie wpaść na mieliznę, zarząd Engave zdecydował się zatrudnić pilota, który przeprowadzi firmę przez Cieśniny Strategiczne i wprowadzi na Ocean Klienta Biznesowego.

To była z różnych powodów decyzja ryzykowna. Bo pilot mógł okazać się przereklamowany. Bo trzeba mu było zapłacić. Bo było do przewidzenia, że część załogi nie zechce wypłynąć na nieznane wody i odejdzie na inne jednostki. Bo wreszcie nie ma pewności, czy ocean okaże się łaskawy, czy też zatopi Engave przy pierwszym tajfunie, o jakim się na poprzednim akwenie nawet nie śniło. Nie wiemy jeszcze, czy nowy kierunek z nowym ładunkiem to dobry pomysł. Ale życzę warszawskiemu integratorowi stopy wody pod kilem i gratuluję odwagi, a przede wszystkim decyzji o zatrudnieniu zewnętrznego doradcy, co było biznesowym odpowiednikiem pytania o drogę na wakacje, wesele czy parapetówkę. Więcej na ten temat w wywiadzie okładkowym.

Tomasz Gołębiowski
Redaktor naczelny