W pewnym peerelowskim serialu pochodzący z klasy chłopskiej ojciec poucza swego nastoletniego syna wybierającego się po edukację do miasta takimi słowy: „synu, pamiętaj tylko jedno, żebyś to, co będziesz w życiu robił, robił dobrze”.

Piękna sentencja, zwłaszcza w zderzeniu z ówczesną rzeczywistością, obfitującą w masowe leserowanie, powszechne „czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”, „wybitną” jakość produktów dostarczanych z polskich fabryk i budowanie mostów z masy betonu powstającej w 90 proc. z piasku, bo cement był potrzebny do budowy prywatnych domów klasy średniej członków jedynej partii, do której należało – nie wiedzieć skąd i jak – 3 miliony obywateli tego kraju.

Ta serialowa scena i związana z nią refleksja przyszły mi do głowy, gdy na liście polecanych artykułów z naszego ulubionego magazynu (czyli CRN) zobaczyłem tytuł: „Zalety i wady perfekcjonizmu”. Pomyślałem sobie, że warto to zapamiętane przeze mnie hasło z serialowej propagandówki realnego socjalizmu skonfrontować z tym, co dziś sądzi się na temat dobrej roboty, czyli perfekcjonizmu.

Autorami tekstu, przeniesionego zresztą przez redakcję z magazynu HBR, było dwóch profesorów i dwie doktorantki z uczelni amerykańskiego stanu Floryda. Naukowcy we wstępie zaznaczają, że opierają się na analizie 95 badań prowadzonych w tej dziedzinie w USA od lat 80. ubiegłego wieku. No, pomyślałem sobie, to będzie hicior – nic dziwnego, że znalazł się na liście topowych materiałów czytanych przez odbiorców CRN-a. Analiza na podstawie takiej bazy to rzadkość! Jakie było moje rozczarowanie, gdy przeszedłem do lektury. Dwustronicowy tekst nie zawierał nic, ale to kompletne zero informacji, które byłyby nowe, dyskusyjne, odkrywcze. Bez zbytniej fanfaronady, taki tekst mógłbym napisać sam w dwie godziny bez odwoływania się do wyników owych 95 badań źródłowych i efekt uzyskałabym taki sam, a może nawet literacko poziom osiągnąłbym wyższy. I tu podzielę moje dalsze refleksje na dwa nurty: jeden dotyczący mojego postrzegania perfekcjonizmu, a drugi stanowiący apel do redakcji CRN.

Zatem ode mnie słów kilka o perfekcjonizmie, o jego zaletach i wadach. W mojej praktyce zarządzania i mentoringu, czym zajmuję się obecnie, z perfekcjonizmem spotykałem się w trzech jego postaciach. Nazwijmy je dla porządku: minoderyjny, kamuflujący i ortodoksyjny.

Perfekcjonizm minoderyjny (jaki zresztą opisują autorzy inkryminowanej analizy) występuje np. wtedy, gdy kandydat podczas interview na pytanie o swoje wady odpowiada: „trudno mi mówić o swoich cechach negatywnych… no może tylko to, że jestem perfekcjonistą”. Czyste mizdrzenie się. To tak, jakby umizgujący się do pięknej damy młodzian z XIX-wiecznego romansu na prośbę swojej wybranki serca: „niech pan przestanie już prawić mi te komplementy, niech pan powie, jaka wedle pana jestem naprawdę”, odpowiedział: „jeśli już muszę powiedzieć o pani coś niemiłego, to chyba tylko to, że jesteś, o pani, mądra”. Jeśli jeszcze nie czujecie, co mam na myśli, to znaczy, że macie za sobą niewielką liczbę rozmów rekrutacyjnych.

 

Perfekcjonizm minoderyjny jest dla mnie dyskwalifikujący, i to pod każdą postacią, a może być ich wiele. Na przykład taka: „moją wadą jest praca bez patrzenia na zegarek” albo „czasami dla pozyskania klienta poświęcam swoje korzyści” itd. itp. Bądźcie ostrożni, kiedy coś takiego słyszycie i niech wam w takich sytuacjach brzmi w uszach starożytne: „timeo Danaos et Dona ferentes”, co się tłumaczy na nasze: „obawiam się Greków (Danaów), nawet jeśli niosą dary” (musicie przyznać, że po łacinie brzmi to znacznie lepiej).

Z kamuflującym perfekcjonizmem mamy do czynienia na późniejszym niż rekrutacja etapie relacji z perfekcjonistą. Za przykład niech posłuży nam następujący obraz: szef do „perfekcjonisty”– „dlaczego raport, który miał być gotowy dwa dni temu, ciągle nie leży na moim biurku?”. Odpowiedź: „szefie, jest on gotowy już od czterech dni, ale dałem go jeszcze do korekty językowej i do grafika, aby poprawił wykresy i rysunki; chciałem, by raport naprawdę był dobry pod każdym względem”. Jak się czujecie w roli szefa, bo ja czułbym się zrobiony w jajo, i to podwójnie: nie dość, że raport niegotowy na czas (0:1), to jeszcze ktoś próbuje ze mnie zrobić większego głupka, niż jestem i – jak mówiło się w Warszawie – brać pod włos (0:2).

Inne przykłady perfekcjonizmu maskującego możecie czerpać z własnego życia garściami. Perfekcjonizm to taka dość powszechna próba usprawiedliwiania innych cech negatywnych, jak brak obowiązkowości, brak racjonalnego myślenia, brak autentycznego zrozumienia potrzeb. Klasycznym, wręcz wzorcowym przykładem perfekcjonizmu kamuflującego jest biurokratyzm i postępowanie wedle litery, a nie ducha praw. No dobrze, chyba wystarczy na jego temat.

Ostatnim typem perfekcjonizmu wypreparowanym na potrzeby niniejszego felietonu jest perfekcjonizm ortodoksyjny, czyli poczucie obowiązku i przekonanie, że należy postępować tak jak nasi poprzednicy, jak jest zapisane w regulaminach, przepisach, księgach jakości itp. (stąd ortodoksyjny, czyli wierny doktrynie). Nieważny jest cel. Nieważne, czy dostarczymy wynik na czas, w ustalonej formie. Ważny jest sposób i droga. Ma to charakter omal religijny. Ale ta religia jest szkodliwa dla biznesu, gdyż większość tzw. hamulcowych, czyli tych, którzy spowalniają rozwój firm oraz wdrażanie nowych technologii i rozwiązań, to perfekcjoniści ortodoksyjni. Właśnie oni nie pozwalają na milimetrowe odstępstwa od wzorca, na wdrażanie procesów sprawdzonych tylko w 90, a nie 100 proc., choćby miało to się wiązać z ogromnymi kosztami. Z tym że taki perfekcjonizm nie zawsze i wszędzie jest szkodliwy. Przykładowo jest wręcz niezbędny tam, gdzie w grę wchodzą technologie mające wpływ na życie i zdrowie człowieka – chodzi m.in. o przemysł spożywczy, farmaceutyczny czy ochronę zdrowia. Ale w biznesie IT perfekcjonizm, jak każda przesada, to koszt.

Czy zatem twierdzę, że perfekcja jest samym złem? Nie! W dziedzinach, gdzie czas i zbiorowość nie ma znaczenia, perfekcjonizm stanowi wartość samą w sobie. Taki cyzeler, artysta rzemieślnik, pracujący sam na zlecenie bogatego sponsora może, a nawet musi dążyć do doskonałości swego dzieła, bo ona jest dla zleceniodawcy najważniejsza. Zegarmistrza, rzeźbiarza, konserwatora zabytków i wielu, wielu innych będziemy cenić za ich perfekcjonizm. Dla większości zaś perfekcja to punkt na przecięciu dwóch parametrów: jakość vs. koszt. Krzywa perfekcji jako wykresu jakości zależnej od kosztu jej uzyskania to krzywa logarytmiczna. Krzywa, na której początku małe przyrosty kosztów dają duże efekty jakościowe. Niestety, wraz z posuwaniem się na takim wykresie w prawo, aby uzyskać relatywnie małe przyrosty na osi odciętych, należy znacznie zwiększać swoje nakłady na osi rzędnych.

Rodzi się pytanie: czy to się opłaci? Na to musi odpowiedzieć każdy sam, gdzie jest granica, poza którą podnoszenie jakości poprzez ogromne zwiększanie kosztu jej uzyskania traci ekonomiczny sens. Może zasada Pareta mogłaby pomóc, bo wiadomo, że do osiągnięcia 80 proc. jakości trzeba ponieść tylko 20 proc. kosztów. To tyle o perfekcjonizmie.

A teraz drugi wątek, ten dotyczący redakcji. Jest nim mój apel o staranniejsze dobieranie tekstów do publikacji na łamach magazynu (nie chcę bynajmniej wyłączyć z tego procesu i moich potyczek felietonowych). Lepiej coś smaczniejszego, nawet jeśli nie jest poparte autorytetami amerykańskich profesorów, niż byle co podpisane wieloma tytułami. Myślę, że w przypadku obecności tego materiału na liście „top” magazynu mamy do czynienia z efektem klikalności za tytuł. Tytuł ciekawy, zwiastujący dobry materiał, a zawartość taka sobie. Mam nadzieję, że nie za dużo perfekcjonizmu postuluję?