Jak się zatem sprawdziłem jako domorosły analityk i profeta? Wydaje się, że całkiem nieźle, bo na przykład w odniesieniu do zdarzeń zagranicznych mam blisko 100 proc. trafności. Pozostaje tylko do zrealizowania kształt koalicji rządowej w Niemczech, gdzie sojusz – zwany od kolorów barw partyjnych „jamajskim” – chyba ostatecznie upadł.

Nierozstrzygnięty (na moment pisania tego tekstu, a więc koniec listopada) jest też zakres i ostateczny wynik rekonstrukcji rządu w Polsce, który to proces bardzo się opóźnia i chwilami przybiera formę groteski. W każdym razie na dziś mamy już wprawdzie premiera w spodniach, bo taki strój preferuje szefowa rządu, ale jeszcze z broszką, czyli jakby w połowie drogi do realizacji wizji, którą roztaczałem na początku roku.

Zresztą, jakie to ma dla nas znaczenie? Dotąd, od co najmniej 25 lat, czyli od czasu po premierze Mazowieckim i ministrze Balcerowiczu, wpływ sił politycznych na biznes był ograniczony. Ograniczony był też zakres zmian narzucanych gospodarce i tak naprawdę sprowadzał się do regulacji drobiazgowych, ale strategicznie drugo- i trzeciorzędnych oraz do prób majstrowania domorosłych mechaników przy nieźle działającym zegarku.

Zaraz, zaraz – odezwą się niektórzy – a to, co się dzieje z firmami zipiącymi w uścisku fiskusa, to drobiazg? Otóż tak. I w odpowiedzi przytoczę przykład JTT i Optimusa. Kiedyś bardzo dolegliwy dla branży, dziś bardziej anegdotyczny. Uważam, że tak samo będzie z dzisiejszymi „gwiazdami” mediów biznesowych. Przykre to dla zarządów firm i pracowników borykających się z problemami, z którymi borykać się nie powinni, ale z drugiej strony jeśli ktoś chce dobrowolnie robić biznes w kraju o powszechnie znanym „szacunku” do przedsiębiorców, gdzie osoba ryzykująca swym majątkiem i zdrowiem, tworząca miejsca pracy dla głównie młodych ludzi, „cieszy się” zasłużoną „atencją” i „uznaniem” obywateli, to musi się liczyć z konsekwencjami takiego szaleństwa.

Cała ówczesna i obecna sytuacja świetnie obrazuje stosunek rządzących do obywateli. Interesują się obywatelem głównie jako: a) płatnikiem podatków, b) głosem wyborczym. A cel jest jeden: zdobyć władzę albo ją utrzymać, w zależności, czy jest się na wozie, czy pod wozem. A władza jest potrzebna nie po to, aby czynić świat lepszym, ale po to, aby ją umocnić i w niej trwać. Oczywiście autostrady, służba zdrowia, szkolnictwo są ważne, ale na tyle, na ile nie zżerają środków potrzebnych na inne cele, jednocześnie nie powodując frustracji owocujących „niewłaściwymi” zachowaniami przy urnie wyborczej.

 

Historia Polski ostatnich 27 lat to kapitalne studium, czym jest władza w młodej i niesamodzielnej demokracji. Niesamodzielnej, bo poddanej międzynarodowej kontroli i dążącej do ustalonych z góry wzorców. Tej „niesamodzielności” zawdzięczamy nasz rozwój gospodarczy. Temu, że wskaźnik PKB na głowę zwiększył się od 1990 r. ponad dwukrotnie i że Polska gospodarka stara się na stałe wejść do pierwszej dwudziestki najbardziej rozwiniętych krajów świata, sprzyja wiatr wiejący od Zachodu. Choć nigdy nie wiadomo, kiedy przestanie. Wszak nawet pasatowe monsuny czasem cichną i „ryczące czterdziestki” mogą zawodzić zbyt ambitnych żeglarzy. Z tym że my chyba do nich się nie zaliczamy, bo nasi rządzący inaczej rozpisują scenariusze, a w nich gospodarka to samograj. Co najwyżej trzeba pilnować spółek Skarbu Państwa, bo to wehikuł wyborczy.

Najbardziej przykre jest to, że niezależnie od opcji rządzącej nie potrafimy osiągnąć adekwatnych do sukcesów ekonomicznych standardów życia i poziomu usług społecznych. Wszystko, co państwowe, rządowe czy samorządowe, jest siermiężne i kiepskie. Systemy obsługi obywatela na każdym poziomie kuleją. Ostatnie informacje o działaniu choćby systemu CEPiK są powalające. Doświadczona pani minister od cyfryzacji realizuje projekt informatyzacji jednego z głównych w państwie systemów danych swoją własną ekipą i z powodów politycznych nakazuje jego odpalenie, a potem obywatel, aby zarejestrować pojazd, musi stosowny urząd odwiedzić kilka razy, bo „komputer” nie drukuje dowodu rejestracyjnego. Wstyd pod niebiosa! I my mamy uwierzyć, że „centralizacja”, „repolonizacja”, „dekoncentracja” i jeszcze parę „re” i „de” podniesie nasz standard życia. Jeśli taki fachowiec popełnia błędy, to jak to może wyglądać w innych sferach i u ministrów cieszących się gorszą opinią?

Zatem dlaczego władza dąży do autarkii i omnipotencji? Dlaczego mimo wszystko chce skupić całość naszego życia społecznego w swoich rękach? To proste: bo każda „władza lubi tych, do których dopłaca”. Tak było za komuny i tak jest dziś. Ta forma dobrego szafarza, który uległych nagradza (vide 500+), a złych karze (vide domiary VAT za „niezachowanie staranności”), to marzenie każdego rządziciela. Dlaczego? Ano dlatego, że zazwyczaj nawet pies nie gryzie ręki, która mu daje kość, i odgania psy z innego podwórka, aby mu jej nie zabrały. Moment, w którym władza liczy na naszą „psią wierność”, to ta chwila z długopisem nad kartą wyborczą. To jedyny czas, kiedy możemy władzę „polizać” albo „ukąsić”. Ważne, aby wiedzieć, dlaczego jedną z tych czynności wykonujemy. I musimy pamiętać, że następna okazja, aby władzy pokazać nasz wybór, nie nastąpi za miesiąc. Wielu z naszych obywateli o tym zapomina. Traktuje głosowanie jak plebiscyt czy sondaż. A potem kilkanaście godzin traci na zarejestrowanie samochodu czy boi się pójść na spacer z dzieckiem 11 listopada. A ponadto znakomita większość nie dostrzega między tymi zdarzeniami związku przyczynowo-skutkowego. I na to liczy władza. Na naszą krótką pamięć, na psie odruchy, na lenistwo intelektualne, na ciche skamlenie zamiast buntu.

 

Może zmieni to nowe pokolenie, którego emanacją jest protest lekarzy rezydentów. Ich sprzeciw nosi fundamentalnie inny charakter od tego, co znaliśmy dotąd. Jest wielkim wołaniem (nie skamleniem!) o normalność, o przyzwoitość, o właściwe standardy pracy i życia. Większość socjologów opisujących ten bunt podkreśla uniwersalizm protestu, choć wypływający z partykularnych pobudek. Jeśli będzie skuteczny, może pociągnąć za sobą inne zawody, np. pracowników wymiaru sprawiedliwości, nauczycieli, służby mundurowe. Co może być czynnikiem sukcesu tych protestów? Jeden fakt, co prawda statystyczny, ale istotny: oni niczego już nie muszą. Nawet nie muszą zostawać w Polsce. Podobno w czasie głodówki młodych lekarzy odwiedziło więcej headhunterów reprezentujących instytucje medyczne z Europy Zachodniej niż polityków. Oferowali im natychmiastowe zatrudnienie w swoich placówkach za bardzo dobre pieniądze. Realizacja scenariusza emigracji młodych i wykształconych jest dla władzy naprawdę groźna. Nie dość, że uciekają głosy, to w dwójnasób ucieka kasa. Raz jako nakład na państwowy system kształcenia, a dwa jako niezapłacona tu i teraz składka emerytalna.

Ciągłe myślenie w kategorii utrzymania i możliwości utraty władzy ubezwłasnowolnia. Powoduje, że nie ma sensu budowa żadnych pozytywnych i pozytywistycznych (związanych z pracą u podstaw) programów ani strategii. Możemy stać się Włochami z lat 60. i 70 XX wieku, kiedy to rządy zmieniały się kilka razy w roku, a najbardziej cieszyło to mafię na południu, którą nikt się nie zajmował. Ba, która w pewnych zadaniach zastępowała państwo i organizowała społeczność lokalną, niejako wypełniając pustkę po „państwie teoretycznym”.

Czy to przewiduję dla Polski w nadchodzącym roku? Nie, choć takiego scenariusza nie mogę wykluczyć. Obcięte do minimum nakłady na inwestycje, brak poważnej wizji rozwoju, fantasmagorie w stylu Obrony Terytorialnej, Centralnego Portu Komunikacyjnego, inwestowanie w szkodliwy ekologicznie węgiel czy kolejne 500+ dla kogokolwiek – to droga do słabej edukacji, niewydolnej służby zdrowia, jeszcze niższego poziomu usług społecznych, większej emigracji młodych i starzejącej się populacji. To wizja rozwoju krainy domów starców utrzymywanych z pieniędzy przesyłanych serwisem Western Union. Przeginam? Obym przesadzał! Straszę PiS-em? Nie, straszę nieodpowiedzialnością polityków ze wszystkich nurtów i partii. Oni się wyżywią, jak mówił 30 lat temu główny propagandzista PRL-u. A my w naszym kunktatorstwie wyborczym, przenosząc głosy na efemerydy, zabijemy sens demokracji. Poza PSL żadna z partii politycznych III RP nie doczekała swojego 15-lecia. Taką mamy stabilność i ciągłość władzy. Niby twarze te same od lat, a partie coraz to nowe i życie polityczne coraz brutalniejsze i mniej produktywne.

Jak widać, nie ma we mnie głębokich pokładów optymizmu, którymi mógłbym się podzielić z czytelnikami. Jedyne, co człowieka trzyma, to świadomość, że Święta tuż, tuż, że niedługo pierwszy śnieg, że dzień coraz dłuższy, że niebawem wiosna. A rok 2018 zapowiada się biznesowo nawet ciekawiej niż ten, który odchodzi powoli do historii.