Ale jak to? Przecież parafrazując pochodzące z „Gry
o tron” zawołanie „Północ pamięta!”, moglibyśmy powiedzieć „Internet
pamięta!”. Łatwo się o tym przekonać, ile razy ten czy inny polityk,
celebryta lub biznesmen wygłosi jakieś stanowcze i zdecydowane
oświadczenie. Najlepiej, jeśli zawiera kilka niewzruszonych „ja nigdy” lub
pewnych – jak wykute w granicie – „ja zawsze”. Przeważnie nie
mija nawet pół godziny, kiedy w sieciach społecznościowych zaczynają
krążyć linki do wywiadów, wypowiedzi, cytatów i nagrań z przeszłości
danej osoby pokazujących, że od jej „nigdy” da się znaleźć kilka odstępstw,
a i „zawsze” należy traktować raczej z przymrużeniem oka.

Nie ma w tym nic dziwnego: dzisiejsza sieć, rozumiana
nie jako infrastruktura i zbiór usług, ale żywy organizm i zjawisko
społeczne, to z samej swej natury potężna crowdsourcingowa maszyna
wyszukująca i multiplikująca informacje. Problem polega na tym, że nie
wszystkie informacje.

Podobnie jak w naturze, gdzie często w danym
środowisku zaczyna dominować jeden gatunek (najlepiej przystosowany,
najszybciej się rozmnażający, najodporniejszy albo najbardziej agresywny),
także w Internecie pewne rodzaje informacji wypierają inne, spychając je
na margines albo przyczyniając się do ich całkowitego zniknięcia.

Jakie informacje w Internecie giną bezpowrotnie?
Nieciekawe. Przy czym zauważmy, że o tym, co jest ciekawe lub nie,
decyduje przeciętny internauta, więc „ciekawe” najczęściej jest równoznaczne
z „sensacyjne”. To sprawia, że Internet – traktowany często jak
uniwersalna baza danych o wszystkim i bank wiedzy ludzkości
– dąży do marginalizacji informacji, która jest z punktu widzenia
świata najważniejsza. Specjalistyczna wiedza naukowa pozostaje ograniczona do
niewielkich serwerowych gett, utrzymywanych przez uczelnie i urzędy. Tkwią
tam dokumenty, które są wynikiem pracy urzędów czy dyskusji specjalistów.
Oczywiście chwilowo nie stanowi to wielkiego problemu. Zainteresowani potrafią
dotrzeć do potrzebnych im informacji, nawet jeśli nie jest ona powszechnie
dostępna. Co się jednak stanie później?

Próbując spojrzeć na problem oczami historyka
z przyszłości, dochodzimy do przerażającego wniosku, że końcówka XX oraz
XXI wiek mają szansę stać się czarną dziurą, jeśli chodzi o materiały
źródłowe. Brak papierowego obiegu dokumentów sprawia, że nie pozostają żadne
trwałe ślady procesów decyzyjnych czy przebiegu wydarzeń. Ani urzędy, ani
korporacje nie trzymają archiwów poczty elektronicznej dłużej niż kilka lat.
O jakimkolwiek archiwizowaniu rozmów przeprowadzanych przez komunikatory,
Skype czy zapisywaniu wiadomości SMS nikt nawet nie myśli. Także powstające na
potrzeby bezpieczeństwa kopie zapasowe nie poprawiają sytuacji: choćby ktoś
postanowił zachować je dla potomności, to jeśli nie zostaną zapisane na nośnikach
klasy Millenium Disc czy podobnych, ich czas życia jest ograniczony do zaledwie
dziesięcioleci!

Czego zatem o tym, jak działał dzisiejszy świat, będzie
można dowiedzieć się za sto, dwieście czy pięćset lat? Niestety, są spore
szanse, że niewiele więcej ponad to, która gwiazda telenoweli zdradziła swojego
trzeciego męża i z kim…

 

Autor jest redaktorem
naczelnym miesięcznika CHIP.