Temat niniejszego felietonu przyszedł mi do głowy dość nieoczekiwanie w samochodzie wolno sunącym w korku po ulicy Okopowej w Warszawie. Przyczyną korka był „wzmożony ruch wokół cmentarza” (tak zwykle brzmią oficjalne komunikaty) spowodowany nadchodzącym dniem Wszystkich Świętych. Wszak to okolice Powązek. Zatem poruszałem się w rytmie start-stop, a na wprost miałem maszt z flagą narodową na rondzie Radosława, od kilku lat obecną w krajobrazie stolicy. Powiewała dumnie i dostojnie, a mnie przypomniał się koszarowy dowcip z lat dawno minionych, może nawet mający swe prapoczątki mniej więcej w czasach przedstawionych przez Janusza Majewskiego w komedii filmowej „Dezerterzy”.

A dowcip jest taki: do pododdziału żołnierzy zwraca się szef kompanii w randze sierżanta z mową umoralniającą. Buduje w niej pozytywny stosunek do symboli narodowych i chwali słuszną z nich dumę, a na koniec zadaje pytanie: „Żołnierze, co zatem powinniście czuć na widok powiewającej flagi narodowej?”. Akurat w tej kompanii prymusem był szeregowy Bzdeć, który natychmiast zgłosił się do odpowiedzi. Jakież musiało być zaskoczenie sierżanta, gdy po udzieleniu ochotnikowi głosu – zamiast spodziewanej dumy, miłości do ojczyzny czy chęci do patriotycznych poświęceń – usłyszał odpowiedź: „Melduję posłusznie, panie sierżancie, że powinniśmy czuć wiatr!”. I ten wiatr przyszedł mi na myśl, ale nie jako zjawisko atmosferyczne, tylko jako symbol zmiany…

W roku 1990 zespół Scorpions napisał, nagrał i wydał utwór pod tytułem, który zapożyczyłem i wykorzystałem jako tytuł felietonu. Słowa tej rockowej ballady towarzyszyły narodzinom nowej Polski i nowej Europy po 1989 r. W dwudziestą rocznicę pierwszych, choć jeszcze nie w pełni wolnych polskich wyborów parlamentarnych, 4 czerwca 2009 r., zespół Scorpions wykonał ją na koncercie w Gdańsku. Tłum szalał i śpiewał kilkakrotnie z zespołem ten hymn naprawdę dobrej zmiany. Innym wiatrem, który mam w pamięci jako symbol zmiany, jest wiatr z uroczystości pogrzebowych papieża Jana Pawła II. Wówczas nie odczuwaliśmy tego i nie mieliśmy pojęcia, że symboliczne zamknięcie przez podmuch wiatru mszału leżącego na trumnie papieskiej to zamknięcie dla nas, Polaków, pewnej pięknej epoki, która pewnie prędko się nie powtórzy, to ewangeliczne „wykonało się”. Po niej przyszedł czas podziałów, głupich swarów i partykularnego, zaściankowego myślenia, które trwa w naszym narodzie do dziś. Brak autorytetu ostatecznego i niepodważalnego.

 

Ale nie taki wiatr zmiany czuję na swej twarzy od jakiegoś czasu. Czuję, że nadchodzi (patrz: mój wcześniejszy felieton o teorii słabych sygnałów) zmiana paradygmatu funkcjonowania rynku, a rynku nowoczesnych technologii w szczególności. Aby ją opisać, należy najpierw opisać stan rynku, który funkcjonuje w swej schyłkowej formie do teraz. Dla mnie główny wyznacznik wspomnianego paradygmatu to fakt, że animatorem, sprawcą i demiurgiem innowacji, zmian technologii i postępu jest producent sprzętu, jak również oprogramowania. Konkurując z podobnymi mu graczami rynkowymi, stara się, aby skuteczniej, taniej i wygodniej zaspokoić istniejące już na rynku potrzeby po to, aby zdobyć jak najwięcej klientów, a najlepiej – zdobyć pozycję monopolisty. Bo wówczas przychody i zyski są kontrolowane przez ten sam podmiot i mogą przynosić to, co w dzisiejszym świecie jest bożkiem i złotym cielcem – dochód dla właściciela.

W takim przypadku znajomość kompetencji i modelu biznesu stosowanego przez odbiorcę i użytkownika końcowego to kwestia poniekąd wtórna. Produkt czy oferowana usługa jest taka, jaką producent bądź dostawca zaprojektował, i można z niej korzystać albo nie. Trochę to przypomina wybór koloru forda T na początku ubiegłego wieku. Jeśli innowator trafił w dziesiątkę z odczytywaniem potrzeb, to zyskał nieprzebrane rzesze klientów (patrz: iPhone w pierwszej fazie istnienia). Jeśli do tego dobrał protekcyjną strategię rynkową, na przykład poprzez ścisłą kontrolę kanału i cen w nim obowiązujących, a ponadto wytworzył duże ssanie, czyli popyt, i kontrolował podaż, to kapitalizacja firmy szła w biliony.

Ale zefir już wieje i zapowiada koniec takiego eldorado. Według mnie  niebawem nastąpi przeniesienie środka ciężkości, jeśli chodzi o rozwój innowacyjności, z poziomu producentów na poziom odbiorców technologii. De facto mamy już z tym do czynienia. Nie na darmo firmy niegdyś informatyczne, jak choćby IBM, odeszły od oferowania „żelastwa” i na potęgę kształcą oraz zatrudniają speców od poszczególnych segmentów biznesowych, aby klientów uwolnić od troski o to, co w ich biznesie jest typowe, powtarzalne, nietwórcze. Oczywiście na pierwszy ogień poszły usługi finansowo-księgowe, potem HR, centra zakupów wspólnych itp. Migracja do chmury temu sprzyja, bo uelastycznia koszty i modele obsługi oraz separuje twórcę i właściciela treści od infrastruktury, w której jest ona przechowywana i przetwarzana.

Drogą IBM podążają inni, wnosząc swój wkład w rozwój takiego paradygmatu, który w docelowym na dziś kształcie można sprowadzić do hasła: używać jak swoje, ale nie posiadać. Stąd bierze się erupcja ofert opartych na modelu subskrypcyjno-abonamentowym. Jest to sprytna pułapka zastawiana na nas wszystkich, bo oparta na „brunchowym” modelu konsumpcji niedzielnego posiłku: płacisz od osoby i jesz z przygotowanego bufetu, ile i co chcesz. Przecież na koniec brunchu nie dokonujesz analizy, co zjadłeś i ile by to kosztowało, gdybyś płacił za poszczególne konsumowane dania. Liczy się tylko to, czy jesteś generalnie usatysfakcjonowany, czyli czy było smacznie, obsługa miła i profesjonalna, a rodzina zadowolona. Za to płacisz te parędziesiąt złotych od łebka i nie interesuje cię, jak szef tego przedsięwzięcia optymalizuje koszty, po ile kupuje produkty, jak płaci pracownikom i ile razy dany produkt pojawia się na stole, zanim ostatecznie trafi do ust konsumenta albo do śmietnika (fani diety à la Anna Lewandowska wiedzą, o co chodzi).

Jeśli z kierunkiem zmiany mam rację, to czeka nas kolejny etap rewolucji. Po rewolucji politycznej (ustrojów polityczno-ekonomicznych), technologicznej (mechanizacja, standaryzacja, informatyzacja) nadchodzi rewolucja koegzystencji, czyli współistnienia i współpracy różnych podmiotów w celu jeszcze większego uszczęśliwienia ludzkości (cokolwiek to znaczy), aby został spełniony odwieczny warunek szczęścia wedle filozofów: omnia mea mecum porto, co się tłumaczy „wszystko, co posiadam, noszę ze sobą”. A tym „omnium” będzie dostęp do chmury. I tak staniemy się wszyscy szczęśliwi, bo równi pod względem posiadania (postulat komunistów), równi pod względem możliwości (postulat liberałów) i ukierunkowani na sprawy transcendentne (postulat wszystkich religii). Bo nie da się ukryć, że chmura to obiekt niebieski. A Niebo to… Niebo. I niech tak pozostanie.