Wpadł mi
ostatnio w ręce dość już stary artykuł* młodego redaktora jednego z poczytnych
tygodników krajowych, który opisuje w formie walki pokoleń to, co dziś dzieje
się na rynku pracy. Rynek ten jest jakoby zacementowany przez powojenne
pokolenie 'baby boomersów’, czyli ludzi urodzonych w latach 1950-1965
i nie dopuszcza do niego ludzi młodych, dziś już po studiach, wśród których
bezrobocie sięga 25%. Zastanowił mnie ten osąd jako osobę, która z definicji
należy do pokolenia 'cementowych’, wiele lat zarządzała firmami (w
tym ich zasobami ludzkimi) i która właściwie dobrowolnie i bez przymusu zwolniła
swoje miejsce młodszym, tym urodzonym w latach siedemdziesiątych i
osiemdziesiątych XX wieku. Po drugie (mam nadzieję, że znajdą się tacy, co to
potwierdzą) w swojej praktyce HR-owej nigdy nie kierowałem się ani kryterium
wieku, ani płci, ani religii (o preferencjach seksualnych dwa, trzy lata temu
jeszcze się nie wspominało). Po trzecie wreszcie, zawsze na pierwszym miejscu
stawiałem nie parametry jakiejkolwiek poprawności (w tym korporacyjnej), a
zwykłe dobro tej firmy, którą właściciel powierzył mi do zarządzania wraz z jej
przyszłością i losem pracujących w niej ludzi.

Obserwowałem
też swoich kolegów i raczej nie mogę potwierdzić dyskryminacji młodszego
pokolenia, a raczej starszych pracowników, w wieku przedemerytalnym,
zwalnianych tuż przed okresem ochronnym (po co ze starym rupieciem wiązać się
na cztery lata bez prawa do wypowiedzenia) lub z powodu jakoby wywindowanych
stażem stawek płacowych (przecież pracownik młodszy jest zazwyczaj tańszy – nie
tak?). A tu masz, okazuje się, że brałem udział w wyniszczającej młodych walce
pokoleń. Czy będę sobie mógł jeszcze w lustrze spojrzeć w oczy? Na szczęście
obszerny tekst młodego redaktora mogę odczytać tylko jako frustrację
przedstawiciela pokolenia, które w końcu o coś musi walczyć. I nie jest to z mojej
strony psychologiczny chwyt zwany wyparciem, aby lepiej się poczuć, ale
głębokie przekonanie i doświadczenie, które postaram się w miarę prosto
przedstawić.   

 

Otóż
dzisiejsi 20-to i 30-latkowie to z punktu widzenia historii Polski ludzie w
czepku urodzeni. Mieli wszystko, co mogliśmy im jako rodzice dać i to często z
górnej półki. Sami jeszcze zapatrzeni na wzorce wychowawcze naszych
'przedwojennych’ rodziców sprowadzające się do bezgranicznego
poświęcenia, nie konsumowaliśmy owoców pierwszych lat naszych sukcesów
ekonomicznych, ale płaciliśmy za poczucie wolności naszych dzieci, którego nam
tak brakowało. Na pierwsze, często wielomiesięczne, wyjazdy zagraniczne, na
naukę języków, na prywatne szkoły, w tym uniwersytety. To niestety dla wielu z
nich oznaczało wolność od odpowiedzialności, wolność od pytania 'a skąd to
wszystko się bierze’. Było to tym  'nieszczęsnym darem
wolności’ księdza Józefa Tischnera, który tak łatwo zamienia się w
pułapkę. I dla wielu z młodych tak się stało. Po ciekawych studiach na
wydziałach tyleż ogólnych, co nieprzydatnych, po różnych politologiach,
pedagogikach, kulturoznawstwie, dziennikarstwie,  czy stosunkach
międzynarodowych dziś stają u bram pracodawców, którzy gotowi są zatrudnić, ale…
informatyków, inżynierów mechatroników, robotyków, czy w końcu
wykwalifikowanych pracowników na taśmach w fabrykach samochodów (choć i tam
zwalniają ostatnio), mebli, przetworów spożywczych i innych produktów
codziennej użyteczności. Ot i przyczyna bólu. A my, starsi i doświadczeni winni
jesteśmy nie 'zacementowaniu rynku pracy’, jak pisze młody autor, ale
temu, że w naszej nie do końca poprawnie pojętej miłości rodzicielskiej na to
zachłyśnięcie się naszych dzieci wolnością pozwoliliśmy.

Mój
wujek ze strony matki, dobry ślusarz w zakładach WZM, w latach pięćdziesiątych
rozmawiając ze swoim ojcem, przedwojennych mechanikiem lotniczym z Okęcia, miał
do niego pretensje, że nie został inżynierem. Ten mu tłumaczył, że przecież to
on nie chciał się uczyć i dążył do jak najszybszej samodzielności. Na co mój
wuj z perspektywy swego doświadczenia życiowego zarzucał ojcu: to trzeba było
mnie w d… lać i do szkoły posyłać! Oj, chyba coś w tym jest. Wszak polskie
przysłowie mówi: kto się nie słucha ojca, matki, ten się posłucha psiej skóry. 

W Polsce
czasy szybkich i łatwych pieniędzy i awansów pracowniczych się skończyły. I to
pewnie bezpowrotnie. Młodzi muszą nabrać cierpliwości i umiejętności planowania
kariery w długiej perspektywie. Ponad czterdziestoletni czas życia zawodowego,
który zazwyczaj czeka na każdego człowieka, to szmat czasu. Proszę wierzyć
komuś, kto ma to już za sobą. Na wszystko jest czas. Na bunt też, zwłaszcza przeciwko
starszemu pokoleniu. To odwieczne prawo ludzkości. Ale zamiast szukać powodów
swoich niepowodzeń wśród starszych, lepiej jest, choć niewątpliwie trudniej
mentalnie, spojrzeć krytycznie na siebie, zweryfikować swoją wysoką samoocenę i
z pokorą przyjąć, co jest dostępne. Nawet jeśli nie jest to tym czymś
wymarzonym. Bo lepszy wróbel w garści, niż gołąbek na dachu. Wszak to
przysłowia są mądrością pokoleń. 

 

Autor pełni funkcję
dyrektora handlowego i partnera w spółce ComCERT. 

* Michał Wachnicki, 'Bezrobocie to
wina naszych rodziców’, „Newsweek” (17 grudnia 2012)