Hybrydy, czyli mieszańce, fascynowały ludzi od tak dawna, jak potrafimy sięgnąć w popartą rozmaitymi artefaktami kultury przeszłość. Różne centaury, chimery, syreny pojawiają się w najstarszych literackich dziełach naszego kręgu kulturowego. I nie ma w tym nic dziwnego, bo człowiek od zawsze ekscytował się tym, czego nie ma, ale co by być mogło, co można sobie łatwo wyobrazić jako twór powstały z połączenia różnych cech bytów istniejących w rzeczywistości. Hybryda to wszak z jednej strony marzenia, a z drugiej odpowiedź na niedoskonałość naszego świata. Taki centaur – pół człowiek, pół koń – to odpowiedź na potrzebę szybszego poruszania się w przestrzeni, niż można to było robić za pomocą nóg, z jednoczesnym wyposażeniem takiego mieszańca w umysł o kilka poziomów wyższy niż koński, powszechnie uważany za tępy i nawet wśród udomowionych przez człowieka zwierząt ograniczony.

Współcześnie oczywistą oczywistością jest już powszechna dla wszystkich „hybryda”, jaką jest samochód o dwóch silnikach, czyli napędzie spalinowo-elektrycznym. To klasyczny przykład poszukiwania w istniejących wcześniej tworach czegoś nowego, co odpowiadałoby na realne lub tylko wyimaginowane potrzeby, taki dzisiejszy centaur. Jest to twór przejściowy i wszyscy o tym wiedzą, ale nie brak chętnych do zapłacenia niemałej wszak ceny za to, by uchodzić za postępowca czy człowieka starającego się o miano osoby eko. Czasowość tego mieszańca jest dyktowana jednym czynnikiem. To, że już dziś nie możemy przesiąść się masowo na pojazdy z napędem elektrycznym, wynika z pojemności dostępnych baterii i czasu ich ładowania. Zasięg hybryd, owe 200–300 km, i to dla raczej małego i relatywnie niewygodnego samochodu, to zbyt mało, by realnie myśleć o tym, że takie rozwiązanie zawojuje nasze serca i umysły. Musimy zatem czekać na wyniki prac, które znacząco zwiększą pojemność i moc baterii i umożliwią rzeczywiste konkurowanie pod tym względem z napędem spalinowym. Mimo tego mankamentu są miłośnicy tego rozwiązania i akurat w tej fascynacji nie widzę niczego złego ani nie ona stanowi przedmiot mojej troski.

Tym, co budzi moje obawy i niesie realne zagrożenia dla naszej przyszłości, to hybrydy ideologiczne, powstające jako mieszanina wcześniejszych rozwiązań, ale dopasowywana przez niektórych do współczesnych globalnych lub tylko partykularnych potrzeb. Zanim przejdę do czasów współczesnych i przyszłych, wskażę dwa groźne potwory ideologiczne z przeszłości, by lepiej pokazać, czym się przejmuję. To narodowy socjalizm i demokracja socjalistyczna.

Narodowy socjalizm powstał jako mieszanina tęsknoty i potrzeby istnienia skonsolidowanego narodu ubranego w instytucje silnego, omnipotentnego państwa, odgrywającego rolę opiekuna. Taki powab, że każdy obywatel ma poczucie swojej podmiotowości, wartości i wie, że państwo go nie opuści w potrzebie. Zatem połączenie dumy i godności. Nie będę dywagował, jak powstał i zakończył się historyczny epizod realnego istnienia takiej hybrydy, dość, że powiem, że nikt jej nikomu nie narzucał. To kilka społeczeństw w latach 20. ubiegłego wieku wybrało sobie takie rozwiązanie, przedkładając własny egoizm nad sprawdzone, choć niedoskonałe systemy liberalnej demokracji. Hybryda była na tyle skuteczna, że hitlerowskie Niemcy, kraj średniej wielkości, był w stanie dzięki bezprzykładnemu zaangażowaniu swego społeczeństwa przez pięć lat prowadzić na kilka frontów wojnę o powiększenie swojego Lebensraum, i to aż po przedmieścia Moskwy i pustynie Afryki Północnej.

 

Demokracja socjalistyczna miała inną historię swojego powstania. To była hybryda o charakterze czysto PR-owskim. Chodziło o to, by znanymi na świecie pojęciami, jakimi były socjalizm i demokracja, przykryć niegodziwości narzuconej dyktatury. Żeby dla innych, zwłaszcza tych obserwujących owe demokracje socjalistyczne z zewnątrz, z tzw. zachodniej perspektywy, to, co działo się wewnątrz tych społeczeństw, budziło jak najmniejsze zastrzeżenia i protesty. Eksperyment był całkiem udany i można powiedzieć, że został zakończony bez ingerencji z zewnątrz. Czyli hybryda się sprawdziła w 100 proc., bo nawet do dziś nie brakuje głosów, że to przecież były fajne i spokojne czasy. Było nam tak dobrze, że sami musieliśmy jakoś wyjść z tej matni, wykorzystując właściwie czas i okoliczności. Musieliśmy tę hybrydę unicestwić sami.

A dziś, jeśli popatrzymy na świat i tych, co nim rządzą, to zauważymy, że liczba poszukiwaczy i kreatorów hybryd, by nie powiedzieć bastardów, rośnie, a dobierane do tych mieszanin składniki są coraz bardziej wyszukane. Zacznijmy od naszego podwórka. Za nami w Polsce rok wielu wyborów, w tym tych najważniejszych. Czy aby na pewno nie opowiedzieliśmy się jako społeczeństwo za modelem hybrydowym? Nie chcemy liberalnej demokracji, bo została nam obrzydzona jako ustrój nierównowagi socjalnej, w którym jedni wynoszą się nad innych, uważając się za lepszych, oraz próbują narzucić swe gusta i decydować, czy Zenek Martyniuk ma występować w telewizji publicznej, czy nie. Nie lubimy tych w togach, którzy w imieniu Rzeczypospolitej ferują wyroki. Wyroki w jakiejś części niezgodne z naszymi oczekiwaniami i nie po naszej myśli. Takich niezadowolonych z systemu sprawiedliwości jest dokładnie 50 proc. Nie lubimy tych, co mówią nam, że dobrobyt pochodzi z pracy i wysiłku, a nie z dzielenia tego, co fiskusowi uda się wydrzeć od zawsze „nieuczciwych i pazernych” przedsiębiorców. Lubimy, jak ktoś za nas decyduje o wszystkim i jak tworzy państwowy koncern, który zajmie się choćby produkcją opakowań (tak, tak – są takie przymiarki!), bo w innych strategicznych, jak chociażby produkcja zbrojeniowa, wychodzi nam tak raczej średnio. Czyli kochamy hybrydę, hybrydę dobrobytu i lekkiego życia. Na taką zasługujemy za lata straconych szans i poniewierki. Za czas spędzony na zmywaku w Londynie czy Berlinie. Za wyrzeczenia przyniesione przez znienawidzonego Balcerowicza. Za upokorzenia doznane od nie zawsze mądrych namiestników nasłanych przez zagraniczne koncerny, niepłacące zresztą u nas ani grosza podatków. My wręcz żądamy hybrydy. Hybrydy, której jeszcze nikt nie wymyślił ani nawet nie wyśnił, ale która musi istnieć, bo taka jest wola suwerena, i rządzący muszą jej dostarczyć, choćby to miało skończyć się totalną katastrofą. I chcąc wygrać wybory, najbardziej cyniczni mówią nam wprost: my takie mieszańce mamy w zasięgu ręki i wam dostarczymy. Wiemy, jak je stworzyć, tylko nam na to dajcie szansę! I suweren urzeczony tą wizją, wizją szczęśliwości bez wysiłku i wyrzeczeń, daje. W tym tkwi niebezpieczny powab tych hybrydowych tworów.

A czy my, w naszej branży, nie szukamy hybryd jako odpowiedzi na nasze problemy? Pierwszym z brzegu przykładem niech będzie tzw. dealstrybutor, czyli podmiot, który niby jest dystrybutorem, ale jednocześnie realizuje projekty i dostawy dla użytkownika końcowego. Ta hybryda nie miała chyba długiego życia, na szczęście, choć próby jej wskrzeszania pojawiają się stale. Dziś szuka się mieszańców innych, bo klasyka jest passé. Prosta dystrybucja jako dostępność, logistyka, finansowanie nie jest sexy ani nie rajcuje nikogo. Ot, rutyna. Trzeba dla inwestorów mieć inne okazy w zanadrzu, by ich zaskoczyć, zauroczyć, zainteresować. Dziś szuka się np. rozwiązań w stylu dystrybutor jako marketplace. Niektórzy pierwsze takie okazy wypuścili w świat. Jakoś bez zbytniego efektu „wow!”. O wzbogacaniu portfela klasycznych usług o doradztwo, szkolenia itp. nie wspomnę, bo to hybrydy, których żywot okazał się krótszy od jednego, dwóch sezonów.

A może nie tu trzeba szukać rozwiązań? Mam nieodparte wrażenie, że branża nie wie, czego od niej się oczekuje. Czego oczekują dostawcy i resellerzy. Wydaje się, że dystrybucja oderwała się od rzeczywistości i pogrążyła w swoich problemach, realnych i wyimaginowanych. Zarówno w tych, które stworzyła sobie sama, jak i tych, które wynikają z oddziaływania środowiska zewnętrznego – a w nim jednym z czołowych jest brak strategii kluczowych dostawców. Efekt hybrydy byłby cenny, gdyby był oczekiwany przez rynek. A ten nie jest w stanie powiedzieć nic innego niż klasyczne: „Lepiej, to już było”.

Może więc zamiast skupiać się na kreacji hybryd, których los może okazać się, nomen omen, chimeryczny (Chimera wszak to klasyczna antyczna hybryda), lepiej zabrać się za solidną robotę u podstaw? Może warto szukać rozwiązań, by generować zdrowe marże, mieć właściwe i rozsądne koszty, być ważnym, poważnym, cenionym elementem łańcucha dostaw? Niebezpieczny urok hybrydy polega też na tym, że angażuje czas i środki w nie zawsze trafne i dające oczekiwany zwrot z inwestycji kreatury. Może te eksperymenty warto zostawić innym, bogatszym, dysponującym lepszym zapleczem i większym zakresem tolerancji na ewentualne wtopy oraz skuteczniejszymi możliwościami zniszczenia tego domowej roboty Frankensteina, gdyby okazał się niezgodny z oczekiwaniami, czy wręcz niebezpieczny?